– Więc opowiedz mi o sobie i Ralphie.
– Chyba powinnam spytać dlaczego.
– Niewykluczone, że ma poważne kłopoty. Muszę odkryć, czy naprawdę mu coś grozi.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, dając do zrozumienia, że ta odpowiedź jej nie zadowala.
– Zapłacę ci.
Ta propozycja zrobiła na niej znacznie większe wrażenie.
– Muszę zobaczyć kasę.
– Co takiego?
Junie wyciągnęła rękę.
Taylor otworzyła torebkę. Nosiła przy sobie tylko część pieniędzy, otrzymanych od Reece’a na wydatki. Wyjęła około dwustu dolarów, zatrzymując sobie dwadzieścia na taksówkę do domu.
– Tyle dostaję za obciągnięcie laski – mruknęła Junie. – Jeśli facet jest skąpy.
– To wszystko, co mam – oznajmiła Taylor, wręczając jej banknoty.
Junie wzruszyła ramionami i włożyła je do szuflady komódki. Potem wyciągnęła z niej podkoszulek i włożyła go przez głowę.
– No więc papcio – tak go nazywam – lubi dziewczyny w moim wieku. Przyszedł tu w zeszłym roku i tak mnie poznał. To było kompletnie porąbane, ale jakoś do siebie pasowaliśmy, rozumiesz? Zaczęliśmy się spotykać poza klubem. Kiedy się o tym dowiedzieli, byli wściekli. Ale i tak robiliśmy swoje. Przynosił mi całkowicie bezsensowne ciuchy. Kosztowne gówno, rozumiesz? Z dobrych sklepów. Tak czy inaczej robiliśmy różne zwariowane rzeczy… kiedyś zaprowadził mnie do muzeum… to było cholernie nudne… Ale potem poszliśmy do zoo. Ja tam nigdy przedtem nie byłam. Wszystko było porąbane. Spotykaliśmy się coraz częściej na mieście. On jest samotny. Jego żona umarła, a córka jest kompletną kretynką.
– Junie… czy to twoje prawdziwe imię?
– June. Lubię, kiedy do mnie mówią June.
– June, czy Ralph był tutaj w zeszłą sobotę?
– Jasne.
– O której?
– Chyba koło dziesiątej albo jedenastej. Mamy stałe terminy spotkań, rozumiesz? To coś w rodzaju tradycji.
– A co było potem?
Junie w milczeniu wzruszyła ramionami.
– Dam ci jeszcze dwieście.
– Przecież mówiłaś, że nie masz więcej pieniędzy.
– Wypiszę ci czek.
– Czek? – Junie zaśmiała się drwiąco.
– Daję ci słowo, że będzie miał pokrycie.
– To jak mówiłaś? Pięć stów?
– Masz dobrą pamięć – powiedziała Taylor po krótkim wahaniu. Wypisała czek i wręczyła go dziewczynie, dochodząc do wniosku, że Mitchell będzie trochę zdziwiony, gdy przedłoży mu wykaz wydatków.
– Okay – wymamrotała Junie, chowając czek do torebki. – Ale on nie pozwolił mi o tym nikomu mówić… Pojechał do waszej firmy.
– Do firmy prawniczej?
– Tak.
– Co on tam robił?
– O to właśnie chodzi. Nie chciał mi powiedzieć. Pytałam go, po co tam jedzie w środku nocy… była już chyba północ. A on powtarzał, że musi, że chodzi o duże pieniądze. Ale nie chciał powiedzieć nic więcej. I zabronił mi o tym komukolwiek mówić.
Nikomu, kto nie zapłaci siedmiuset dolarów – pomyślała Taylor.
– Czy kiedykolwiek wspominał o spółce, która nazywa się Hanover and Stiver?
– Nie, on nie gada… to znaczy nie opowiada zbyt wiele o swoich interesach. Kiedy ja coś mówię, zawsze mnie poprawia. To jest supernudne.
Taylor powoli wstała i wsunęła swe opuchnięte stopy do butów. Potem z trudem podeszła do drzwi i odwróciła się.
– Ile ty masz lat?
– Osiemnaście. I mam prawo jazdy.
– Też miałam fałszywe prawo jazdy, moja droga.
– Okay, szesnaście. Ale mówię Ralphowi, że piętnaście. On jest zadowolony, że jestem młodsza.
– Chodzisz do jakiejś szkoły?
– Czyś ty spadła z księżyca? – spytała ze śmiechem Junie. – W zeszłym roku zarobiłam sześćdziesiąt tysięcy dolarów i mam sto kawałków na… jak się to nazywa… funduszu emerytalnym. Po jaką cholerę miałabym chodzić do szkoły?
No właśnie – pomyślała Taylor. Wyszła na korytarz, na którym rozbrzmiewała kakofonia dźwięków, całkowicie odmiennych niż odgłosy, do jakich przywykła w firmie Hubbard, White and Willis.
Następnego dnia, nadal czując lekki ból stóp, jadła lunch na terenie West Village, w towarzystwie niepozornego młodego człowieka, który nazywał się Danny Stuart i dzielił niegdyś mieszkanie z Lindą Davidoff.
Karta dań wybranej przez Stuarta restauracji zawierała wiele dań wegetariańskich i tylko nieliczne potrawy mięsne, które znacznie chętniej jadała Taylor.
– Czy zna pan również Seana Lillicka? – spytała swego rozmówcę.
– W gruncie rzeczy nie. Poznałem go przez Lindę i byłem na kilku jego występach. Ale on jest dla mnie trochę zbyt awangardowy.
– Jest pan dziennikarzem?
– To raczej moje hobby. Wraz z kilkoma kolegami próbuję wydawać alternatywne czasopismo literackie. Jestem z zawodu programistą komputerowym.
Taylor ziewnęła i przeciągnęła się tak energicznie, że usłyszała trzask swoich stawów. Ściany restauracji były pomalowane tak niechlujnie, że spod ciemnej emulsji wyzierała jaśniejsza farba. Dekoracja wnętrz wydawała się anachroniczna. Ale Taylor wiedziała, że w latach pięćdziesiątych mieścił się tu ulubiony klub beatników i że bywali tu tacy ludzie jak William Borroughs czy Allen Ginsberg. Zniszczona podłoga uginała się pod krzesłami, a na drewnianych kolumnach wyryte były nazwiska stałych gości. Zastanawiała się, co mogły słyszeć te ściany.
Danny zamówił fasolkę, orzechy i jogurt, a ona „ogrodowego hamburgera”.
– Czy podajecie go z bekonem?
– Nie ma bekonu – odpowiedziała kelnerka, ledwie rozchylając podziurawione i ozdobione kolczykami wargi.
– Keczup?
– Nie ma keczupu.
– Musztarda?
– Krem sezamowo-sojowy albo bezjajeczny majonez.
– Ser?
– Nasz ser nie będzie pani smakował.
– W takim razie zrezygnuję z dodatków – oznajmiła Taylor.
Kelnerka zniknęła.
– Wydaje mi się, że widziałem panią na pogrzebie Lindy – powiedział Stuart.
Taylor kiwnęła głową.
– Nie znałam tam prawie nikogo oprócz pracowników naszej firmy.
– Jest pani prawnikiem?
– Aplikantem. Jak pan ją poznał?
– Przez przypadek. To typowo nowojorska historia. Przyjeżdżasz z małego miasteczka, znajdujesz mieszkanie, szukasz współlokatora, bo czynsz jest cholernie wysoki. Facet, z którym mieszkałem, zachorował na AIDS, więc wrócił do domu. Musiałem znaleźć kogoś na jego miejsce, a Linda sypiała w jakimś pensjonacie dla kobiet. Mieszkaliśmy razem chyba przez dziewięć czy dziesięć miesięcy. Aż do jej śmierci.
– Czy dobrze ją pan znał?
– Nieźle. Czytałem kilka jej utworów i pomagałem je poprawiać. Pisała dla nas recenzje, a ja miałem nadzieję, że kiedyś uda mi się wydać jej wiersze.
– Czy miały jakąś wartość?
– Ona była młoda, więc jej styl jeszcze się nie ukształtował. Ale gdyby pisała dalej, to jestem pewien, że mogłaby zajść dość daleko.
– Jaki był ten styl? Czy przypominał twórczość Plath? – Taylor czytała niektóre utwory Sylvii Plath i przypomniała sobie, że ona również popełniła samobójstwo.
– Jej wiersze miały bardziej tradycyjną strukturę niż utwory Sylvii Plath – odparł Danny. – A jeśli idzie o życie osobiste… No cóż, było równie burzliwe. Zawsze wybierała nieodpowiednich mężczyzn, którzy łamali jej serce. Miała zbyt stoicką postawę wobec życia. Powinna była częściej krzyczeć i rzucać przedmiotami. Ale ona tłumiła wszystko w sobie.
Podano im potrawy i Danny zaczął z zapałem pożerać swoją porcję karmy dla królików. Taylor napoczęła swoje danie i doszła do wniosku, że powinno się ono nazywać „tekturowy hamburger”, a nie „ogrodowy hamburger”.
Читать дальше