– To dobrze świadczy o twoim talencie – przyznał pan Lockwood. Potem zmarszczył brwi. – Przyszło mi coś do głowy. Zgódźmy się na kompromis. Pojedź do Waszyngtonu. Załatwię ci posadę aplikanta w jednej ze współpracujących z nami kancelarii. Zobaczysz, jak wygląda życie firmy prawniczej, a ja sfinansuję twoje studia.
Początkowo odmówiła, ale ojciec był nieugięty, w końcu więc wyraziła zgodę.
– Ale sama sobie załatwię pracę, tato. I sama będę się utrzymywać. Jeśli zechcę, złożę podanie o przyjęcie na studia prawnicze. Ale wieczorami będę grała. Nic mi w tym nie przeszkodzi.
– Taylor… – Ojciec zmarszczył brwi.
– To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić, tato. I nie będę mieszkać w Waszyngtonie, tylko w Nowym Jorku.
Pan Lockwood odetchnął głęboko i kiwnięciem głowy przyznał jej zwycięstwo.
– Masz silny charakter, pani mecenas.
Uśmiechnął się lekko, a ona zdała sobie sprawę, że jego „spontaniczny” pomysł narodził się już dawno temu i dojrzewał w jego głowie podczas wielu nocy. Że ojciec, leżąc w małżeńskim łożu obok żony, obmyślił szczegółowo swą manipulacyjną taktykę.
Była na siebie wściekła za to, że nie okazała się dość czujna. Zrozumiała, że ojciec wcale nie zamierzał wysyłać jej do Waszyngtonu. Że nie chciał wiązać jej ze sobą, załatwiając tę posadę, z tego samego powodu, dla którego nie śmiał nakłaniać jej bezpośrednio do rezygnacji z muzyki – z obawy, że całkowicie ją do siebie zrazi.
A ona, choć uparcie broniła swej niezależności, zgodziła się właśnie na to, czego on chciał.
– Jak chyba rozumiesz, robię to dlatego, że cię kocham i troszczę się o twoje sprawy.
Nie – pomyślała. – Robisz to, ponieważ nie możesz znieść myśli o tym, że istnieje jakikolwiek aspekt twego życia, nad którym nie masz kontroli.
– Wiem, tato – powiedziała łagodnym tonem.
Okazało się, że życie aplikanta nie jest tak ciężkie, jak oczekiwała. Jako bystra i pracowita kobieta, nieobciążona lękiem przed pieniędzmi Wall Street i nowojorskim towarzystwem, szybko zyskała dobrą opinię w firmie i stała się jednym z najbardziej popularnych i cenionych pracowników. Odkryła, że lubi tę pracę i że doskonale się do niej nadaje.
Kiedy więc nadszedł okres składania podań do szkół prawniczych, a Samuel Lockwood zapytał, którą z nich wybrała (nie przyszło mu do głowy, że mogła nie wybrać żadnej), postąpiła zgodnie z jego życzeniami, zyskując ojcowską aprobatę.
Rozważając skomplikowaną odpowiedź na proste pytanie Reece’a, zdała sobie nagle sprawę, że nadal siedzi na kanapie, trzymając rękę na obudowie telefonicznej sekretarki.
Po co jej ojciec przyjeżdżał do Nowego Jorku? Gdzie zjedzą kolację? Czy spodoba mu się wybrana przez nią restauracja? Czy zechce posłuchać, jak gra? Klub Miracles (podobnie jak wszystkie inne lokale, w których występowała) nie wchodził w rachubę – Samuel Lockwood ślęczałby zbyt długo nad kartą dań. Chciałby wiedzieć, na jakim oleju smażą potrawy, i odsyłałby je do kuchni, gdyby nie spełniły jego wymagań.
Elektroniczna kobieta, ukryta w automatycznej sekretarce, powiedziała do niej: „Jeśli chcesz zachować wiadomość, naciśnij dwójkę. Jeśli chcesz ją wymazać, naciśnij trójkę”.
Taylor nacisnęła dwójkę i poszła do sypialni, by przebrać się do roli Maty Hari.
Tak wygląda ten słynny klub? – pomyślała ze zdziwieniem.
Spodziewała się, że będzie bardziej wytworny. Nie przypominał lokalu, w którym bywają dyrektorzy firm, płacący platynowymi kartami, lecz raczej studencki pub. Doszła do wniosku, że stare pieniądze mogą pozwolić sobie na odrobinę nonszalancji.
Ale Ralph Dudley uwielbiał swój Knickerbocker Businessmen’s Club. Czuł się tu jak w domu i z dumą pokazywał nowicjuszce swoją twierdzę.
– Chodź za mną – powiedział, wprowadzając ją do klubowej jadalni. Potem, ku jej rozbawieniu, podszedł do swego najwyraźniej stałego stołu, odsunął dla niej krzesło i lekko się skłonił, kiedy usiadła.
– Radzę ci zamówić stek, panno Lockwood. Mają tu również kurczę, ale stek będzie lepszy. Lekko wysmażony, tak jak mój. – Był najwyraźniej zaintrygowany tym spotkaniem, a jego oczy lśniły tak radośnie, jakby znalazł się na powrót w progach swej alma mater .
Kiedy kelner odszedł, Dudley natychmiast wczuł się w rolę mentora i opowiedział jej kilka anegdot o swoim okresie studiów. Wyłaniający się z tych opowieści obraz uczelni składał się z wytężonej nauki, niewinnych studenckich żartów, chóralnych śpiewów, młodych dżentelmenów noszących ubrania i krawaty oraz inspirujących profesorów.
Jego wizja – jeśli nie była całkowicie fikcyjna – pochodziła sprzed czterdziestu lat.
Taylor kiwała głową, uśmiechała się we właściwych momentach i wydawała okrzyki zachwytu. Co jakiś czas powtarzała: „To bardzo pouczające, tego właśnie chciałam się dowiedzieć”.
Kelner przyniósł dwa lekko przypalone, tłustawe steki, a ona, choć nie była szczególnie głodna, zjadła swoje danie z wielkim apetytem. Dudley znakomicie grał rolę gospodarza. Przez kilka minut jedli w milczeniu. Taylor przyglądała się siedzącym przy sąsiednich stołach młodym ludziom – zapewne niedawnym absolwentom uczelni. Wystrojeni w białe koszule, pasiaste krawaty i szelki, rozpoczynali podróż mającą doprowadzić ich do miejsca, do którego dotarli już tacy ludzie jak Donald Burdick, Ralph Dudley czy Bill Stanley.
– Mówiłeś, że masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór – oznajmiła, zerkając na zegarek. – Nie chciałabym ich zakłócać. Mam nadzieję, że nie będziesz do późna siedzieć w biurze?
– Nie, spotykam się z przyjaciółmi – odparł z czarującym uśmiechem.
Z tajemniczym W.S. – pomyślała Taylor.
– Ja wolę pracować do późna niż podczas weekendów – powiedziała, wypijając łyk ciężkiego wina, które zamówił Dudley.
– Weekendy? – Ralph potrząsnął głową. – Nigdy.
– Naprawdę? – spytała obojętnym tonem. – Spędziłam w firmie niemal całą noc z soboty na niedzielę. Wydawało mi się, że cię tam widziałam. We wczesnych godzinach rannych.
Dudley zastanawiał się przez chwilę, ale kiedy jej odpowiedział, w jego głosie nie było ani odrobiny wahania.
– To nie byłem ja. Może pomyliłaś mnie z Donaldem Burdickiem. To bardzo możliwe. Mówiono mi, że jesteśmy do siebie trochę podobni. Nie pracowałem podczas weekendu od… pozwól, że się zastanowię… od siedemdziesiątego dziewiątego albo osiemdziesiątego roku. Chodziło o sprawę konfiskaty zagranicznych lokat. Chyba irańskich. Tak, właśnie tak było. Pozwól, że ci o tym opowiem. To fascynująca historia.
Być może miał rację. Ale Taylor nie słuchała jego gadaniny. Usiłowała dociec, czy jej rozmówca mówi prawdę.
Widząc jego wystrzępione mankiety i spraną koszulę, dostrzegła motyw, dla którego mógł ukraść dokument: pieniądze. Dudley był czarującym starszym panem, ale chyba nigdy nie grał na giełdzie. Jego oszczędności pewnie się kurczyły, a on zarabiał coraz mniej, bo dochody, jakie przynosił firmie, z pewnością malały. Byłby łatwym celem dla przedstawiciela spółki Hanover, który poprosiłby o wpuszczenie do firmy jakiegoś człowieka… nazywając go zapewne szpiegiem przemysłowym.
Dudley skończył swą opowieść i spojrzał na zegarek.
Była dziewiąta trzydzieści, a Taylor pamiętała dobrze, że miał spotkać się z W.S. o dziesiątej.
Dudley podpisał rachunek i oboje wyszli z klubu na ulicę, tonącą w wilgotnym, listopadowym mroku.
Читать дальше