Thom Sebastian, siedząc tego popołudnia w swym gabinecie, powtarzał bezgłośnie właśnie te słowa.
Jak na razie nie idzie najgorzej.
Kiedy dowiedział się, że nie zostanie wspólnikiem firmy Hubbard, White and Willis, odbył naradę z samym sobą. Po długich negocjacjach postanowił skrócić czas swej pracy i pozwolić sobie na relaks.
Ale nic z tego nie wyszło. Klienci nadal nękali go telefonami. Niektórzy byli chciwi lub nieuczciwi, ale inni nie zasługiwali na zakwalifikowanie ich do żadnej z tych kategorii. Zresztą ich wady czy zalety nie miały znaczenia. Byli po prostu klientami; wystraszonymi lub zaniepokojonymi ludźmi potrzebującymi pomocy, którą mógł im zapewnić tylko bystry, pracowity prawnik.
Sebastian odkrył ze zdziwieniem, że po prostu nie potrafi zwolnić tempa. Nadal gorączkowo pracował. Był całkowicie zaabsorbowany transakcjami finansowymi, umowami kredytowymi, własnymi operacjami na rynku nieruchomości, projektem, nad którym pracował wraz z Boskiem, Magaly, swoją rodziną oraz sprawami klientów, których przyjmował w ramach programu „Bona Fide”. Wszystkie te sprawy krążyły wokół niego jak przedmioty, którymi obracał żongler. Panował nad nimi z najwyższym trudem.
Jak na razie…
Zdał sobie sprawę, że jest ogromnie śpiący i przypomniał sobie o brązowej, szklanej fiolce ukrytej w jego teczce. Ale była to tylko przelotna myśl. Nie zamierzał udawać się do męskiej toalety, by zażyć narkotyk. Nie robił tego nigdy w siedzibie firmy. Uważałby to za grzech.
…nie idzie najgorzej.
Zamknął drzwi od swego pokoju, a potem wyciągnął z szuflady biurka grubą, brązową kopertę. Wyjął z niej wydruki komputerowe i zaczął je przeglądać. Wszystkie dotyczyły Taylor Lockwood.
Sięgnął po słuchawkę telefonu i wykręcił z pamięci jej numer.
– Halo?
– Cześć, Taylor.
Usłyszał we własnym głosie napięcie i niepokój. To był niedobry znak. Postanowił przejąć inicjatywę.
– To ty,Thom?
– Tak, to ja. Jak ci idzie?
– Dobrze, ale mam poczucie winy. Kończę jeść hamburgera.
Rozmawiając z każdą inną kobietą, uczepiłby się tego tematu i zaczął z nią flirtować. Ale tym razem oparł się pokusie.
– Przeżyłaś wieczór w moim towarzystwie, a takim osiągnięciem pochwalić się mogą tylko nieliczne dziewczyny – powiedział żartobliwym tonem. – Przepraszam, chciałem powiedzieć: kobiety. Czy jesteś obrażona?
– Skądże.
– Spróbuję się poprawić. – Prawdę powiedziawszy, nie był w zbyt pogodnym nastroju, ale starał się utrzymywać lekki ton rozmowy. – Czy zdajesz sobie sprawę, że za pół godziny jedziemy na lotnisko?
– Co to znaczy „my”?
– Ty i ja.
– Ach, tak. Mieliśmy uciec na koniec świata. Ale twój przyjaciel Bosk jest pierwszy w kolejce. Ucieknij z nim.
Sebastian, zbity z tropu, zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.
– Skoro już mowa o Bosku, to wybieram się z nim jutro na kolację do Hampton. Będzie tam kilku naszych znajomych.
– Pamiętam, wspominałeś o tym.
Był zdziwiony, że Taylor zapamiętała ich luźną uwagę, ale nie dał tego po sobie poznać.
– Posłuchaj, wiem, że jest trochę za późno na zaproszenie, ale czy nie zechciałabyś z nami pojechać? Będę miał wtedy pretekst, żeby go zabić i stać się pierwszym mężczyzną na twojej liście.
– To bardzo rycerska postawa.
– Muszę cię jednak ostrzec… – zaczął poważnym tonem.
– Przed czym?
– Mój samochód nie jest wytworną limuzyną.
– Nie szkodzi. Nie mam żadnych innych planów, więc…
– To doskonale. Wyjedziemy wcześnie, o piątej. Wrócimy koło dwunastej, może pierwszej.
– Zgoda. Jak mam się ubrać?
– Tak jak do pracy.
– Okay. Wpadnę do twojego pokoju koło piątej.
Sebastian odłożył słuchawkę, zamknął oczy i zaczął głęboko oddychać, żeby uspokoić nerwy.
Żongler, który żył w jego wyobraźni, poruszał się teraz nieco wolniej. Niepotrzebne myśli odpłynęły. Projekty, niewymagające natychmiastowej uwagi, zeszły na dalszy plan. Zniknął też obraz dziewczyny, którą poderwał ubiegłej nocy i z którą miał się spotkać tego wieczora w klubie The Space. Finansowe aspekty interesów, które robił z Boskiem, powoli wyblakły, podobnie jak ciemny, odpychający portret Wendalla Claytona. W końcu pozostały mu w głowie tylko dwa problemy, które powoli obracał w myślach. Jednym z nich była leżąca na biurku umowa kredytowa, nad którą aktualnie pracował. Drugim była Taylor Lockwood.
Przysunął do siebie umowę i spojrzał na nią ze skupieniem. Ale minęło dziesięć minut, zanim zaczął ją czytać.
Zdaniem Donalda Burdicka najładniejszym miejscem w Nowym Jorku był skwer położony na terenie Lincoln Center.
Migocząca w powietrzu fontanna, strzelista biała architektura, Chagall… wszystko to było dowodem potęgi kultury i zawsze wydawało mu się wzruszające. Szczególnie podczas takich jak ten letnich wieczorów, kiedy hale koncertowe odcinały się jasną poświatą od gęstniejącego miejskiego mroku.
Trzymając ręce w kieszeniach kaszmirowego płaszcza przechadzał się powoli przed fontanną. Było chłodno, ale wolał czekać na żonę na dworze, niż wchodzić do gmachu Metropolitan Opera i narażać się na konieczność rozmowy z innymi mecenasami sztuki, przybywającymi na uroczystą kolację, która poprzedzała koncert Strawińskiego.
W tym momencie nie chciał, by cokolwiek zakłócało jego myśli.
Ujrzał zatrzymującego się przy krawężniku rolls-royce’a, z którego wyskoczył Siergiej, by otworzyć drzwi jego żonie. Vera miała na sobie futro sobolowe. Burdick przypomniał sobie, że przed kilku laty, kiedy stała na Madison Avenue, czekając na zmianę świateł, jakaś aktywna obrończyni praw zwierząt spryskała jej norki pomarańczową farbą. Vera wykręciła dziewczynie rękę, powaliła ją na ziemię i trzymała aż do nadejścia policji.
Uścisnął ją czule, a potem wziął pod rękę i poprowadził w kierunku prywatnego wejścia, wiodącego do klubu, w którym mogli przebywać tylko najbardziej hojni mecenasi Opery. Burdick obliczył kiedyś, że mimo ulg podatkowych, jakie uzyskiwał dzięki sponsorowaniu sztuki, jeden kieliszek wypitego w tym klubie szampana kosztował go około dwustu dolarów.
Przepuścili jakąś parę małżeńską i wsiedli do następnej windy.
– Co ze Szpitalem Świętej Agnieszki? – spytała nerwowo Vera.
– Mitchell wygrał sprawę. Opuścili sumę żądanego odszkodowania do pięciu milionów. Zapłacimy milion. To drobiazg. Dyrekcja szpitala jest zachwycona.
– To dobrze. A co z umową wynajmu? Czy ją podpisałeś?
– Jeszcze nie. Przesunięto to na poniedziałek. Rothstein… Nienawidzę negocjacji z Rothsteinem. A w dodatku musimy utrzymywać wszystko w tajemnicy, żeby Wendall niczego nie zwęszył.
– W poniedziałek… – powtórzyła z niepokojem, a potem spojrzała na swe odbicie w metalowej obudowie kabiny i znów odwróciła się do męża. – Wykonałam dziś kilka telefonów. Rozmawiałam z żoną Billa O’Briena.
O’Brien był jednym z dyrektorów spółki kapitałowej McMillan Holdings, największego klienta firmy Hubbard, White and Willis. Burdick prowadził osobiście sprawy tej spółki, co przynosiło mu rocznie około trzech milionów dolarów.
– Jakieś kłopoty? – spytał pospiesznie.
– Chyba nie. Wendall nie kontaktował się z nimi w sprawie fuzji.
– To dobrze – oświadczył Burdick. – On nawet nie wie o zebraniu rady nadzorczej, które ma się odbyć w tym tygodniu na Florydzie. W każdym razie nie wspominał nic o tym, że się na nie wybiera.
Читать дальше