John Silbert Hemming zapomniał jej powiedzieć, że proszek używany do daktyloskopii zostawia trudne do usunięcia plamy.
Skończyła właśnie zdejmować odciski palców ze stojącej w gabinecie Reece’a szafki na akta i ostrożnie przenosiła na karty kawałki taśmy z ich odbitkami. Przypominała sobie uwagi Hemminga. Owszem, wspomniał o różnych rodzajach proszków. Powiedział jej, jak należy go rozpylić i jak zebrać nadmiar pędzelkiem.
Ale nic nie mówił o tym, że ma on cechy suchego atramentu. Że rozpylony na jakąkolwiek powierzchnię nie daje się z niej zetrzeć. A plama stale się powiększa.
Nie martwiła się o szafkę z aktami, w której leżał ukradziony dokument. Martwiła się o pamiątkowy kubek do kawy Mitchella Reece’a, ozdobiony napisem „Największy prawnik świata”. Posypała go proszkiem, by zdobyć odciski palców właściciela i oddzielić je od tych, które zdjęła z szafki.
Proszek przylgnął do kubka jak farba epoksydowa. Gdy próbowała usunąć jego ślady, poplamiła bluzkę. Usiłowała strząsnąć z materiału czarny osad, ale nadaremnie. Kiedy zaczęła go zdmuchiwać, stało się to, przed czym przestrzegał ją prywatny detektyw. Drobinki śliny rozpuściły proszek, tworząc z nim gęstą maź, która natychmiast wsiąknęła w materiał. Zapewne na zawsze.
Taylor westchnęła ciężko i włożyła żakiet, by zasłonić nim plamę. Potem zbiegła do gabinetu Ralpha Dudleya i tam zdjęła odciski palców, a następnie powtórzyła wszystkie czynności w pokoju Thoma Sebastiana. W końcu wślizgnęła się do klitki Seana Lillicka i zdjęła odciski z kilku znajdujących się tam przedmiotów.
Wróciwszy do swego pokoju, schowała karty z liniami papilarnymi do koperty, którą ukryła pod stertą papierów w szufladzie biurka.
Odnalazła podany jej przez Lillicka numer telefonu Danny’ego Stuarta, z którym mieszkała Linda Davidoff, i natychmiast go wykręciła. Stuarta nie było w domu, nagrała więc wiadomość, że chce się z nim spotkać, by spytać go o coś, co dotyczy Lindy.
Odłożyła słuchawkę i zerknąwszy przypadkiem na swój komputer, poczuła ucisk w żołądku. Ujrzała na nim harmonogram zajęć, sporządzany przez kierownika koordynującego poczynania pracowników firmy. W kwadracie opatrzonym datą najbliższego wtorku znajdowała się adnotacja:
New Amsterdam Bank and Trust przeciwko Hanover and Stiver. Rozprawa z udziałem ławy przysięgłych. Ostateczny termin.
Nagle usłyszała tuż za swymi plecami głośną eksplozję. Nerwowo się odwróciła, zbierając siły do krzyku.
Ujrzała stojącego na korytarzu młodego człowieka w białej koszuli, który trzymał w rękach otwartą butelkę francuskiego szampana.
– Przed chwilą podpisaliśmy umowę o fuzji – wyjaśnił z uśmiechem. – Bank z Tokio w końcu się zgodził.
– Gratuluję – mruknęła, obciągając żakiet. Potem ruszyła w kierunku wyjścia, a młody człowiek ponownie zajął się otwieraniem butelek i ustawianiem ich na srebrnej tacy.
Czyściciel zasłon widział, jak Taylor Lockwood wkłada płaszcz i wychodzi do holu.
Cierpliwie odczekał pół godziny, na wypadek gdyby czegoś zapomniała. Potem niespiesznie ruszył korytarzem w kierunku jej pokoju, pchając przed sobą wózek, na którym, w zasięgu ręki, leżał ostry szpikulec.
Na wyższych piętrach panował taki ruch jak w ciągu dnia. Domyślił się, że firma zawiera jakąś poważną umowę, bo po korytarzach biegały tłumy prawników i aplikantów, którzy na szczęście go ignorowali. Tu jednak było ciemno i spokojnie. Zatrzymał się przed drzwiami pokoju, raz jeszcze sprawdził, czy korytarz jest pusty, i opadł na kolana. W ciągu dwóch minut zamontował w jej telefonie mikrofon przekaźnikowy, taki sam, jaki zainstalował w aparacie Mitchella Reece’a.
Kiedy skończył, sprawdził działanie urządzenia, przesunął po nim czujnikiem, by upewnić się, że nie można go wykryć, a potem wyszedł na korytarz.
Mijając salę konferencyjną, ujrzał w niej kilka stojących na srebrnej tacy otwartych butelek szampana. Kiedy dotknął jednej z nich grzbietem dłoni, stwierdził, że nadal jest „zimna. Rozejrzał się, zdjął rękawiczki i uniósł najbliższą butelkę do ust. Wypił duży łyk i przesunął językiem po wylocie szyjki. Potem zrobił to samo z następnymi butelkami.
Poczuł lekki szum w głowie – i wielką satysfakcję. Wrócił do holu i zaczął pchać swój wózek w kierunku tylnego wyjścia.
– Nigdy nie przyjmuj posady, na której będziesz musiała trzymać cokolwiek w zębach – oznajmił z naciskiem Sean Lillick, otwierając drzwi.
Carrie Mason stanęła na progu jego zaniedbanego mieszkania i zamrugała oczami.
– O co ci chodzi? – spytała, wchodząc do wnętrza.
– To fragment utworu, nad którym teraz pracuję. Jestem jak gdyby artystą happeningowym. Ten utwór dotyczy kariery. Nazwałem go „W2 Blues”. Nawiązuję w nim do formularza podatkowego W2. Tekst towarzyszy muzyce.
– „Nigdy nie przyjmuj posady…”. – Zmarszczyła brwi. – Chyba tego nie rozumiem.
– Tu nie ma nic do rozumienia – wyjaśnił z lekką irytacją. – To raczej komentarz społeczny niż dowcip. Chodzi o to, że jesteśmy zdeterminowani przez własne działania, które prowadzimy, żeby zarobić na życie. Kiedy spotykasz prawnika, zaraz ci mówi, jaki jest jego zawód. Moim zdaniem powinniśmy przede wszystkim być ludźmi, a dopiero później myśleć o karierze.
Carrie kiwnęła głową.
– Więc kiedy powiedziałeś, że jesteś artystą happeningowym, mówiłeś to z ironią, prawda?
Teraz on z kolei zamrugał oczami.
– Taak – mruknął niechętnie. – No właśnie. Mówiłem to z ironią.
Przyjrzał jej się uważniej kątem oka. Nie była w jego typie. Choć w zasadzie wolał kobiety niż mężczyzn (odkąd przed pięciu laty przyjechał do Nowego Jorku z Des Moines, zdobył doświadczenie w obu dziedzinach), miał słabość do szczupłych, spokojnych i ładnych dziewczyn, które bezlitośnie krytykowały wszystkich nowo poznanych ludzi.
Carrie Mason nie mieściła się w tej kategorii. Przede wszystkim była gruba. No, może nie gruba, ale tęga. Z gatunku tych kobiet, które musiały nosić plisowane spódnice i luźne bluzki, by wydać się bardziej atrakcyjne. Po drugie, była życzliwa i pogodna, co pozwalało zakładać, że nie ma zbyt krytycznego stosunku do ludzi.
Lillick podejrzewał też, że często się rumieni, a on nie mógł sobie wyobrazić bliższych stosunków z tego rodzaju osobą.
– Wiesz co? – powiedziała po chwili. – Krawcy trzymają w zębach szpilki i igły. Robią to też projektanci mody. A cieśle, budujący domy, trzymają w zębach gwoździe.
Miała rację. Nie przyszło mu to do głowy. Jej spostrzeżenie wprawiło go w jeszcze większą irytację.
– Miałem na myśli tych, którzy trzymają w zębach kawałki taśmy albo narzędzia – mruknął. – Chodzi jakby o to, żeby zmusić ludzi do myślenia.
– To zdanie istotnie skłania do myślenia – przyznała Carrie.
– Napijesz się piwa? – spytał, pomagając jej zdjąć płaszcz.
– Jasne – mruknęła, przyglądając się jego keyboardom i komputerom.
– Siadaj.
Przesunęła palcami po wyblakłej kapie na łóżko i obejrzała swą dłoń, jakby chcąc się przekonać, czy grozi jej poplamienie spódnicy.
Wybacz, wasza królewska wysokość…
Usiadła. Lillick podał jej otwartą puszkę piwa. Dopiero potem przyszło mu do głowy, że powinien był przelać jej zawartość do szklanki. Ale czułby się głupio, gdyby wyrwał jej teraz puszkę i szukał czystego naczynia.
– Zaskoczyłeś mnie swoim telefonem, Sean.
Читать дальше