– Naprawdę? – Włączył taśmę z nagraniem Mereditha Monka. – O to mi właśnie chodziło. No wiesz, pracujesz z kimś przez jakiś czas i myślisz sobie: zadzwonię do niej i tak dalej, ale zawsze są jakieś przeszkody.
– To prawda.
– Tak czy inaczej wybierałem się do tej knajpy, w której podają baraninę… – Urwał nagle, zastanawiając się, co powiedzą jego koledzy z East Village, kiedy zobaczą go u Carlosa w towarzystwie skromnej panienki z dobrego domu.
Niepotrzebnie się martwił. Carrie zmarszczyła nos z wyraźną niechęcią.
– Baraninę?
– Możemy wybrać się gdzieś indziej. Co lubisz?
– Hamburgery, frytki i sałatki. No wiesz, proste jedzenie. Bywam zwykle w barach na Trzeciej Alei. Tam jest zabawnie. Wszyscy głośno śpiewają.
„When Irish Eyes Are Smiling”… – pomyślał z niechęcią. – Boże, chroń mnie od takich knajp.
– Czy chcesz… – zaczęła Carrie.
– Co takiego?
– Chciałam spytać, czy chcesz, żebym wyprasowała ci koszulę. Jestem w tym bardzo dobra.
Miał na sobie swą ulubioną koszulę z marszczonego materiału, na którym wydrukowane były obrazki przedstawiające najbardziej znane miejsca Europy.
– Jeśli dotkniesz jej żelazkiem, skurczy się od gorąca i umrze – odparł ze śmiechem.
– Lubię prasowanie. Działa na mnie terapeutycznie. Tak jak zmywanie naczyń.
W ciągu pięciu lat pobytu na Manhattanie Lillick nigdy nie wyprasował sobie ani jednej części garderoby. Ale zmywał naczynia. Od czasu do czasu.
Z ciemnej ulicy dobiegł głośny krzyk jakiegoś mężczyzny. Później drugi. W końcu stłumiony jęk. Carrie z niepokojem spojrzała w kierunku okna. Lillick roześmiał się głośno.
– To tylko męska prostytutka, która przyjmuje klientów w szybie wentylacyjnym. Zawsze się wydziera. Nagrałem kiedyś jego wrzaski na wielościeżkowy magnetofon. To było wspaniałe. W koncercie fortepianowym Bacha zamiast harfy wmiksowałem męski głos, który krzyczał: „Mocniej, mocniej!”.
Carrie roześmiała się głośno. Potem wyjrzała przez okno w kierunku, z którego dochodziły słabnące wrzaski.
– Nie bywam w tej części miasta tak często, jakbym chciała.
– A gdzie mieszkasz?
– Na Wschodniej Osiemdziesiątej Czwartej.
– Ach…
– Wiem – powiedziała, rumieniąc się właśnie tak, jak przewidział. – To nie jest w dobrym stylu. Ale znalazłam to mieszkanie już dawno i wynajęłam je na trzy lata.
– Co myślisz o meksykańskim jedzeniu? – spytał, zerkając na swoją koszulę i dochodząc do wniosku, że nie jest aż tak pomięta. – Tuż za rogiem jest knajpa, którą nazywam Hacienda del Hole. To dziura, ale podają dobre żarcie.
– Okay, zgadzam się na wszystko. Ale może zostańmy po prostu tutaj. Moglibyśmy zamówić pizzę i obejrzeć telewizję. – Wskazała ruchem głowy jego zakurzony odbiornik. – Lubię „Zdrówko” i „M*A*S*H”.
Lillick oglądał telewizję tylko po to, by poznawać idoli pop kultury, których wyszydzał w swych utworach. Ale musiał przyznać, że i jemu podoba się „M*A*S*H”. I powtórki programu „Lucy”. A także – choć nie zdradziłby tego nikomu na świecie – „Wyspa Gilligana”.
– On jest zepsuty. Ma fatalny obraz.
Podszedł do swego sprzętu i włączył keyboard yamahy. Rozległ się obiecujący szum.
– Pokażę ci, jak to działa. Zagram coś specjalnie dla ciebie.
– Doskonale, chętnie posłucham. Czy masz jeszcze piwo?
Lillick otworzył lodówkę.
– To było ostatnie. Może wypijesz kroplę wina?
– Jasne.
Napełnił dwie duże szklanki i podał jej jedną z nich. Stuknęli się. Carrie wyjęła ze swego naczynia kawałek korka i podniosła je do ust.
Potem zdjęła białą opaskę, która przytrzymywała jej włosy i położyła się na łóżku. Przesunęła ręką po materacu.
– Co to jest?
– O co ci chodzi?
– O to wybrzuszenie.
– Nie mam pojęcia. Pewnie poduszka.
Carrie zmarszczyła brwi.
– Nie, to jest coś dziwnego. Lepiej sam zobacz.
Usiadł obok niej na łóżku i zajrzał pod kołdrę. Okazało się, że nie jest to poduszka, lecz czerwony damski but na wysokim obcasie.
– Jak on się tu znalazł? – spytała ironicznym tonem Carrie.
– Wykorzystałem go w jednym z moich numerów.
– Akurat – mruknęła z niedowierzaniem.
Do cholery, mówię prawdę – pomyślał ze złością. – Przecież nie jestem jakimś pieprzonym transwestytą.
Spojrzała mu w oczy, a on odruchowo pochylił się i pocałował ją w usta. Poczuł smak szminki. Carrie zrzuciła czerwony but na podłogę, chwyciła dłoń Lillicka i położyła ją na swoich piersiach.
Tu się dzieje coś dziwnego – pomyślał.
Wyciągnęła rękę i zgasiła stojącą obok łóżka lampę. Jedynym źródłem światła pozostał wyświetlacz wzmacniacza.
Dziwne…
Zaczął całować ją namiętnie i mocno. Ona odwzajemniała jego pocałunki. Po chwili ściągnęła z siebie dżinsy i sweter. Lillick ujrzał jej duże piersi, przesłonięte siatką biustonosza i ciemne kręgi sutków.
Całował ją przez całą minutę.
Dziwne…
Zdał sobie sprawę, że włączony przez niego magnetofon będzie przez najbliższe dwadzieścia minut utrwalał każdy dźwięk, jaki rozlegnie się w pokoju. Pomyślał, że można by go wyłączyć, ale nie chciało mu się wstawać. Uznał też, że nigdy nie wiadomo, jakie efekty dźwiękowe okażą się w przyszłości przydatne.
Taylor sama nie była pewna, w którym momencie przyszedł jej do głowy ten pomysł – zapewne między czwartą a piątą nad ranem, kiedy leżała w łóżku, słuchając odgłosów miasta. Była wtedy w stanie półuśpienia – w krainie czarów albo po drugiej stronie lustra.
Myślała o wszystkich zebranych przez siebie poszlakach. Pobieżne porównanie odcisków zdjętych z sejfu z odciskami osób podejrzanych – Sebastiana, Lillicka i Dudleya – nie przyniosło niepodważalnych dowodów. Wyglądało jednak na to, że odciski na sejfie pozostawił Sebastian.
Ale czy istniał jakiś sposób potwierdzenia, że on – lub ktokolwiek inny – przebywał w firmie tamtej sobotniej nocy? Oczywiście oprócz zestawień czasowych lub zapisów komputerowych dotyczących użycia kart magnetycznych?
Wiedziała, że istnieje taki sposób; złodziej mógł przyjechać do firmy taksówką lub wynajętą limuzyną. Mógł podpisać rachunek własnym nazwiskiem.
Poza tym istniały kopiarki. Jeśli przebywał w firmie w związku z jakąś sprawą służbową, mógł posłużyć się kopiarką. Aby ją uruchomić, musiał użyć specjalnego klucza, na którym znajdował się jego numer identyfikacyjny. Mógł też – myślała z rosnącym podnieceniem – załogować się w jednym z należących do sieci komputerów.
Albo skorzystać z firmowego telefonu. Każde połączenie, którym można było obciążyć klienta (z trzystuprocentowym narzutem) było odnotowywane w komputerach firmy.
Zerknęła na zegar. Była 7.40 rano.
O rany!
Niechętnie zwlokła się z łóżka. Na szczęście nie miała kaca.
Do dzieła, Alicjo – pomyślała. – Ta sprawa robi się coraz bardziej interesująca.
Dokładnie o dziewiątej była już w księgowości firmy Hubbard, White and Willis.
– Przygotowuję rachunek dla Mitchella Reece’a – oznajmiła kobiecie pracującej przy komputerze. – Czy mogę zobaczyć listę osób korzystających z kopiarek, rachunki za wynajęte samochody, wykazy telefonów i wpisy do sieci komputerowej z ostatniej soboty i niedzieli?
– Nie ma jeszcze końca miesiąca – mruknęła kobieta.
Читать дальше