Oraz z tony sprzętu muzycznego, którego właścicielem był bank.
– Siadaj.
Taylor rozejrzała się bezradnie wokół siebie.
– Och… Usiądź na łóżku… Posłuchaj tego. Właśnie przyszło mi to głowy. Zamierzam wykorzystać ten żart w jednym z moich utworów. Czy wiesz, co to jest student?
– Nie mam pojęcia.
– Inteligent bez papierów.
Uśmiechnęła się uprzejmie, ale on, niezrażony słabą reakcją, zapisał dowcip w notesie.
– A więc czym się zajmujesz? – spytała. – Pisaniem komedii?
– Sztuką wykonawczą. Lubię przekształcać metody percepcji.
– A zatem w terminologii muzycznej można by cię nazwać rearanżerem.
Lillick wyglądał na zadowolonego z tej definicji, którą najwyraźniej zanotował w pamięci. Taylor podeszła do keybordu.
– Pewnie myślisz, że to organy, ale…
– Myślę, że jest to syntetyzator Yamaha DX-7 z cyfrowym zapisem, MIDI i komputerem, który może zanotować w pamięci operacyjnej około stu sekwencji – odparła Taylor.
Zaśmiał się głośno i machnął ręką. Taylor usiadła na połamanym stołku, włączyła Yamahę i zagrała pierwsze takty „Ain’t Misbihavin”.
– Ta maszyna nie nadaje się do takiej muzyki – rzekł gospodarz. – Chyba dostała zawału.
– A co ty na niej grasz?
– Postmodernizm. To, co powstało po Nowej Fali. Integruję muzykę z moim spektaklem. Nazywam siebie malarzem dźwięków. Czy brzmi to pretensjonalnie?
Taylor uważała, że tak, ale uśmiechnęła się uprzejmie i zajrzała do rozłożonej partytury. Oprócz standardowych nut były w niej rysunki. Rozpoznała na nich garnki, młotki, żarówki elektryczne, dzwony i jeden pistolet.
– Kiedy zaczynałem komponować, byłem serialistą. Potem przeszedłem na minimalizm. Teraz odkrywani elementy niemuzyczne, takie jak choreografia i sztuka wykonawcza. Uprawiam też rzeźbę dźwiękową. Lubię to, co robi Philip Glass, ale jestem mniej monotematyczny. Coś w stylu Laurie Anderson. Uważam, że sztuka powinna zawierać wiele przypadkowości. Podzielasz moją opinię?
Potrząsnęła głową, przypominając sobie to, co powiedziała tego ranka Reece’owi: że jej zdaniem muzyka powinna odbijać melodie rozbrzmiewające w sercach słuchaczy.
– Sean, rozmawiasz z kobietą, która jest entuzjastką mainstreamu – powiedziała. – Czy masz piwo?
– Jasne. Poczęstuj się. Ja też chętnie się napiję.
Otworzyła dwie puszki i podała mu jedną z nich.
– Czy występujesz publicznie?
– Tak, ale nie byłbyś ze mnie zadowolony. Gram w barach.
– One spełniają bardzo ważne zadanie.
– Czyżbyś chciał mi zrobić przyjemność? – spytała, zirytowana jego pewnością siebie.
– Nie. Naprawdę tak myślę. Wstał i skacząc na jednej nodze, zbliżył się do sterty płyt i taśm. – Charlie Parker. Mam wszystkie jego nagrania. Posłuchaj. – Nastawił starą, podrapaną płytę długogrającą. Nagranie brzmiało autentycznie. – To jest życie! Wstajesz późno, trochę ćwiczysz, wychodzisz do miasta, grasz na saksofonie do trzeciej nad ranem, witasz wschód słońca w gronie kumpli.
– Ten facet umarł bardzo młodo – mruknęła Taylor, wsłuchując się w jedną z solówek Parkera.
– Miał trzydzieści pięć lat.
– Świat stracił mnóstwo dobrej muzyki.
– Gdyby żył dłużej, może nie byłby tak głęboki i tak bezbłędny.
– A może byłby lepszy, gdyby nie stał się narkomanem.
Lillick wskazał ruchem głowy swą kolekcję płyt, w której było wiele mainstreamowych nagrań.
– Widzisz, nie jestem snobem. Potrzebujemy takich ludzi. Kiedy nie istnieją zasady i tradycje, nie ma czego przełamywać.
Nie należy poprawiać czegoś, co jest doskonałe – pomyślała Taylor. – Ale w końcu nie przyszłam tu po to, by dyskutować z nim o filozofii muzyki.
Lillick wyjął skręta i zapalił. Potem wyciągnął rękę w kierunku Taylor, ale ona potrząsnęła przecząco głową.
– Co robisz w firmie prawniczej, skoro jesteś artystą? – spytała, obserwując jego sprzęt.
– Dostaję stałą pensję, to wszystko. Z mojego punktu widzenia firma Hubbard, White and Willis sponsoruje prawdziwą sztukę. – Wydawał się lekko speszony, jakby konwersacja podążała w niepożądanym kierunku. Nagle wyjął skądś plik arkuszy papieru nutowego i ołówek.
– Mów dalej. Pracuję najbardziej efektywnie, kiedy wykorzystuję tylko połowę swego umysłu.
– Przyszłam, żeby cię o coś zapytać… Przejąłeś po Lindzie Davidoff sprawę firmy Hanover and Stiver, prawda?
– Zgadza się.
– Co o niej wiesz?
Lillick wpatrywał się przez chwilę w popękaną ścianę. Potem zapisał kilka nut. Taylor miała wrażenie, że gra przed nią rolę roztargnionego artysty.
– Linda Davidoff – powtórzyła cicho.
– Przepraszam… – mruknął, podnosząc głowę. – Linda? Spotkaliśmy się kilka razy. Wydawała mi się bardziej interesująca niż większość tych księżniczek z dobrych rodzin, które widujemy w firmie. Chciała zostać pisarką. Nasza znajomość nie przybrała bliższego charakteru.
– Dlaczego przestała pracować nad sprawą firmy Hanover and Stiver?
Lillick milczał przez chwilę, skupiając myśli.
– Nie jestem pewien. Chyba była chora.
– Chora? Co jej dolegało?
– Nie wiem. Pamiętam, że nie wyglądała dobrze. Była…
– …blada – podpowiedziała mu Taylor.
– No właśnie, blada. Widziałem kilka razy, jak wypełnia formularze ubezpieczeniowe. Spytałem ją, czy się leczy, ale nic mi nie odpowiedziała.
– Czy wiesz, dlaczego się zabiła? – spytała Taylor.
– Nie, ale powiem ci, że nie bardzo mnie to zdziwiło. Ona była zbyt wrażliwa. Za bardzo brała sobie wszystko do serca. Nie wiem, jakim cudem pracowała w firmie prawniczej.
– Gdzie mieszkała?
– Nie wiem… chyba gdzieś w Greenvich Village. O co chodzi? Dlaczego tak się nią interesujesz?
– Zrobiło się jakieś zamieszanie z dawnym rachunkiem dla banku New Amsterdam. Ktoś zaniżył honorarium, które mieli wypłacić naszej kancelarii, a mnie kazano zbadać, co się stało. Czy mówiła coś o tej sprawie, kiedy ją od niej przejmowałeś?
Lillick przecząco pokręcił głową.
– Czy nadal nad nią pracujesz?
– Czasami. Mitchell prowadzi ją właściwie sam.
Taylor zauważyła, że Lillick reaguje na jej pytania całkowicie obojętnie.
– Czy był ktoś, z kim przyjaźniła się bliżej?
– Tak, facet, z którym mieszkała, Danny Stuart, Jest redaktorem jakiegoś czasopisma. Mieszka w West Village. Chyba na Greenvich Street. Mam gdzieś jego numer. – Pogrzebał w stercie papierów i wręczył jej jakiś świstek. – Poczekaj, zaraz wracam.
Zniknął w toalecie. Taylor postanowiła wykorzystać tę okazję. Przyklęknęła obok łóżka i znalazła plecak, który Lillick schował pod nim, kiedy wchodziła do mieszkania. Odniosła wrażenie, że ukrywa go zbyt pospiesznie.
Szybko rozsunęła zamek błyskawiczny i ujrzała pieniądze. Duże pieniądze. Miała tylko kilka sekund, ale obliczyła szybko, że znajduje się tam trzydzieści, może czterdzieści tysięcy dolarów. Równowartość jej rocznej pensji w firmie, która oczywiście nie wypłacała poborów w gotówce.
A jako osoba występująca w barach dobrze wiedziała, że nie da się w nich zarobić tak poważnej sumy.
Przyszła tylko po informacje, ale znalazła kolejnego podejrzanego.
Szybko wsunęła plecak pod łóżko. Kilka sekund później Lillick wrócił do pokoju.
– Muszę już lecieć – oznajmiła. – Dziękuję za piwo.
– Czy lubisz baraninę?
Читать дальше