Burdick odkrył nagle, że zaciska zęby.
– Wendall po prostu nie zna zasad funkcjonowania kancelarii prawniczych na Wall Street. Jest prymitywny i grubiański. Poza tym miewa romanse.
– To nie ma znaczenia – rzekła Vera, poprawiając makijaż.
– Och, ja myślę, że to ma znaczenie. Mówimy o przetrwaniu firmy. Wendallowi brak wizji. Nie zdaje sobie sprawy, czym powinna być kancelaria Hubbard, White and Willis.
– A czym twoim zdaniem powinna być?
Trafiony – pomyślał Burdick, uśmiechając się wbrew własnej woli.
– No dobrze, powinna być taka, jaką stworzyłem. Przy pomocy Billa i Lamara. Wendall chce ją zamienić w taśmę produkcyjną. W wielkie przedsiębiorstwo zajmujące się fuzjami i przejęciami firm.
– Każde pokolenie ma swoje specjalności. To bardzo dochodowa działalność. – Vera odstawiła szminkę na toaletkę. – Ja go nie usprawiedliwiam, kochanie. Mówię tylko, że powinniśmy skupić się na określonym profilu. Nie mamy logicznych argumentów podważających jego plan działania. Trzeba pamiętać o tym, co nam grozi – ta fuzja pogrzebie naszą firmę i zatrze jej ślady. I dlatego musimy go powstrzymać.
Jak zwykle miała rację. Burdick sięgnął po jej dłoń, ale w tym momencie zadzwonił telefon, podszedł więc do nocnego stolika i podniósł słuchawkę. Potem wysłuchał z niesmakiem wiadomości, którą przekazał mu ochrypłym głosem Bill Stanley. Kiedy rozmowa dobiegła końca, na jego twarzy malowało się takie zniechęcenie, że Vera spojrzała na niego z niepokojem.
– Zrobił to znowu.
– Clayton?
Burdick westchnął i kiwnął głową. Potem podszedł do okna i wyjrzał na schludny, smagany powiewami wiatru dziedziniec.
– Mamy problemy ze sprawą Szpitala Świętej Agnieszki.
Szpital, który był najstarszym i drugim co do wysokości dochodów klientem Burdicka, został niedawno oskarżony o naruszenie etyki lekarskiej. Podczas trwającego od czterech dni procesu reprezentował go Fred LaDue, specjalista od postępowań układowych. Była to rutynowa sprawa i wszystko wskazywało na to, że szpital ją wygra. Stanley odkrył jednak, że adwokat powoda – sprytny nowojorski prawnik – znalazł nowego świadka – lekarza, którego zeznania mogą być dla szpitala rujnujące. Miał on zeznawać przed sądem następnego dnia.
W grę wchodziły dziesiątki milionów dolarów. Strata tak wielkiej sumy mogła oznaczać, że szpital na zawsze zrezygnuje z usług firmy. Nawet gdyby tego nie zrobił, reputacja Burdicka i jego działu postępowań układowych byłaby poważnie nadwątlona. W takim wypadku szpital mógł poprzeć fuzję, gdyż firma Johna Perellego była znana z bezwzględnego traktowania pacjentów, którzy domagali się odszkodowań.
– Cholera… – mruknął Burdick. – Niech to diabli…
Vera zmrużyła oczy.
– Chyba nie myślisz, że Wendall mógł przekazać drugiej stronie akta twojego klienta, prawda?
– Przyszło mi to do głowy.
Vera wypiła łyk whisky i odstawiła kryształową szklankę. Burdick patrzył w przestrzeń, usiłując przetrawić usłyszaną przed chwilą wiadomość. Jego żona tak bardzo zmrużyła oczy, że przypominały ciemne punkty.
– Powiem tylko jedno, kochanie.
Burdick spojrzał na nią pytająco.
– Mając do czynienia z takim człowiekiem jak Wendall, musimy znokautować go pierwszym ciosem. Nie będziemy mieli drugiej szansy.
Burdick opuścił wzrok i przez chwilę wpatrywał się w pakistański dywan zdobiący podłogę sypialni. Potem podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer pracownika pełniącego w firmie nocny dyżur.
– Mówi Donald Burdick – oznajmił uprzejmym tonem. – Niech pan znajdzie Mitchella Reece’a i poprosi go, żeby zadzwonił do mnie na numer domowy. Proszę mu powiedzieć, że sprawa jest bardzo pilna.
Tylor Lockwood szła przez skąpane w wieczornym świetle uliczki East Village, omijając nagromadzone w rynsztokach sterty śmieci i wspominając pogrzeb, w którym brała udział przed kilkoma miesiącami.
Zajęła miejsce w pierwszej ławce okazałego kościoła, zbudowanego w północnej części miasta, podobno – jak poinformował ją szeptem jeden z siedzących za nią żałobników – za pieniądze kilku bogaczy, do których należeli między innymi J.P. Morgan i Vanderbilt. Była ubrana na czarno, ale obserwując innych uczestników pogrzebu, doszła do wniosku, że kolor ten nie jest już obowiązujący. Większość kobiet miała na sobie stroje utrzymane w stonowanych barwach – ciemnoczerwone, ciemnozielone, nawet ciemnobrązowe. Przyglądała się członkom rodziny, którzy na różne sposoby wyrażali swój ból; przelewali strumienie łez, ściskali sobie ręce, nerwowo zacierali dłonie. Kapłan mówił o Lindzie Dayidoff z autentycznym smutkiem. Choć widać było, że zna rodziców lepiej niż ich córkę, jego kazanie wypadło bardzo dobrze.
Większość obecnych pogrążona była w smutnej zadumie, a nawet rozpaczy, ale nie wszyscy płakali. Samobójcza śmierć nadaje żałobie nieco dwuznaczny charakter.
Pastor zakończył ceremonię, odczytując jeden z wierszy Lindy, zamieszczony w literackim czasopiśmie wydawanym przez jej uczelnię.
Poetyckie strofy wywołały w pamięci Taylor obraz Lindy i choć nie znała dobrze młodej aplikantki, poczuła, że pieką ją oczy.
Potem organista zagrał posępną melodię, a zgromadzeni wyszli przed kościół, by udać się na miejsce pochówku. Taylor się zamyśliła.
Jak powiedziała Reece’owi, nie znalazła nic, co mogłoby wskazywać na jakiekolwiek związki Lindy Davidoff z firmą Hanover and Stiver lub umową dotyczącą pożyczki. Ale wydawało jej się podejrzane, że dziewczyna, która przepracowała nad jedną sprawą tak wiele godzin, nagle przestała się nią interesować – a potem popełniła samobójstwo.
Czuła, że musi pójść tym tropem o wiele dalej. Bądź co bądź Alicja też snuła się po krainie czarów… choć z pewnością nie było tam tak ohydnych pięciopiętrowych kamienic jak ta, przed którą stanęła teraz Taylor. Weszła do zaniedbanego przedsionka i stwierdziła, że domofon został ukradziony. Otwarta brama kołysała się w podmuchach wiatru jak pokazywane w westernach dwuskrzydłowe drzwi, prowadzące do podupadłego baru. Ruszyła w górę po brudnych schodach.
– To może robić wrażenie, ale właścicielem większości tego sprzętu jest bank – powiedział Sean Lillick.
Kiedy weszła do mieszkania, młody aplikant siedział na podłodze i wsuwał pod łóżko jakiś plecak. Nie miał na sobie butów ani koszuli.
Taylor, z trudem chwytając oddech po długiej wspinaczce, spojrzała na wskazaną przez niego ścianę. Były w nią wmontowane klawiatury, uzwojenia, terminale komputerowe, głośniki, wzmacniacze. Wisiała też na niej gitara. Łączna wartość tego sprzętu przekraczała pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Lillick – ciemnowłosy, mniej więcej dwudziestoczteroletni chudzielec, obwąchał parę skarpetek i odrzucił je z niechęcią. Miał na sobie czarne dżinsy i podkoszulek bez rękawów. Jego buty stały na podłodze. Jedynymi rekwizytami, kojarzącymi się z jego pracą w firmie Hubbard, White and Willis, były dwa ciemne garnitury i trzy podniszczone białe koszule. Wisiały na krzywo powbijanych w ścianę gwoździach.
Lillick przyglądał jej się badawczo przez dłuższą chwilę.
– Nie potrafię stwierdzić, czy jesteś zachwycona, czy wzburzona – powiedział w końcu.
– Twoje mieszkanie jest bardziej alternatywne, niż się spodziewałam. – Pokój przypominał kołdrę z łat. Ktoś pozasłaniał pęknięcia i dziury w ścianach kawałkami dykty, plastiku i blachy. Łaty nie łączyły się ze sobą, tynk odpadał, brakowało klepek podłogowych, a reszta była popękana. Spod sufitu zwisała nieosłonięta żarówka. Umeblowanie składało się z łóżka, stojącej lampy i biurka.
Читать дальше