Maszyna nadzorowała setki prac prowadzonych przez departament – planowała konserwację i naprawy ulic, regulowała rozdział wody podczas okresów suszy, pilnowała wywózki śmieci, kontrolowała stan kanalizacji, a także koordynowała działanie dziesiątek tysięcy świateł sygnalizacyjnych w całej Dolinie Krzemowej.
Niedaleko Alanis znajdowało się jedno z jej głównych łącz ze światem zewnętrznym – trzydzieści dwa modemy o dużej szybkości zamontowane na sześciostopowym metalowym stojaku. W tym momencie – była piętnasta trzydzieści – z modemami łączyło się wiele telefonów. Wśród połączeń była wiadomość od starego mechanika z Mountain View. Pracował w departamencie od lat i dopiero niedawno zgodził się stosować do wymogów firmy i zaczął porozumiewać z centralą elektronicznie. Logował się z terenu przez laptop i w ten sposób dostawał nowe zlecenia, dowiadywał się o awariach w różnych systemach infrastruktury i zgłaszał zakończenie napraw przez jego zespół. Pucołowaty pięćdziesięciopięciolatek, który kiedyś uważał, że komputery to strata czasu, stał się wielkim entuzjastą maszyn i wykorzystywał każdą okazję, żeby się zalogować.
E-mail, jaki przysłał teraz do Alanis, był krótką informacją o zakończeniu naprawy w kanalizacji.
Jednak wiadomość, którą komputer otrzymał, była nieco inna. W topornym tekście wystukanym jednym palcem przez mechanika znajdowała się dodatkowa porcja kodu: demon Trapdoor.
Demon skoczył w głąb niczego niepodejrzewającej Alanis i zagrzebał się głęboko w systemie operacyjnym.
Siedem mil dalej, siedzący przy własnym komputerze Phate przejął root, po czym szybko przejrzał zawartość Alanis, odnajdując potrzebne polecenia. Zapisał je w żółtym notatniku i wrócił do katalogu głównego. Zaglądając do kartki, wpisał „permit/g/segment-” i wcisnął ENTER. Podobnie jak wiele innych poleceń w systemach operacyjnych komputerów technicznych, to także było szyfrowane, ale miało konkretne konsekwencje.
Następnie Phate zniszczył program ręcznego przejmowania kontroli i zmienił główne hasło na ZZY?a##9\%48?95, na które nie mogłaby wpaść żadna ludzka istota, a superkomputer łamałby je w najlepszym razie kilka dni.
Potem się wylogował.
Zanim zaczął pakować swoje rzeczy przed ucieczką z Doliny Krzemowej, usłyszał pierwsze odgłosy skutków swego dzieła.
Bordowe volvo przejechało skrzyżowanie na Stevens Creek Boulevard i z piskiem opon zarzuciło je wprost na radiowóz Bishopa.
Kierowca patrzył przerażony na nieuchronną kolizję.
– Jezu, uważaj! – krzyknął Gillette, instynktownie zasłaniając się ramieniem, odwracając głowę w lewo i zamykając oczy, by nie patrzeć na pędzący prosto na niego słynny ukośny chromowany pasek na chłodnicy samochodu.
– Poradzę sobie – odrzekł spokojnie Bishop.
Może to był instynkt, może policyjna nauka jazdy, ale detektyw nie hamował. Wdusił pedał gazu do podłogi i rzucił forda w stronę nadjeżdżającego samochodu. Udało się. Pojazdy minęły się o parę cali, a volvo z głośnym hukiem walnęło w przedni zderzak porsche sunącego za radiowozem. Bishop opanował poślizg i zatrzymał wóz.
– Idiota, przejechał na czerwonym – mruknął detektyw, ściągając z deski rozdzielczej mikrofon, żeby zgłosić wypadek.
– Wcale nie – powiedział Gillette, oglądając się do tyłu. – Popatrz, z obu stron świeci się zielone.
Przecznicę przed nimi na środku skrzyżowania staiy dwa samochody, a spod ich masek unosił się dym.
Radio trzeszczało, zapchane zgłoszeniami o kolejnych wypadkach i awariach sygnalizacji świetlnej. Przez chwilę słuchali.
– Wszędzie są zielone światła – rzekł detektyw. – W całym okręgu. To Phate, prawda? On to zrobił.
Gillette zaśmiał się cierpko.
– Włamał się do centrum infrastruktury. To zasłona dymna, żeby mógł uciec z Millerem.
Bishop ruszył dalej, ale z powodu tłoku musieli zwolnić do kilku mil na godzinę. Migający kogut na desce rozdzielczej nie pomagał, więc Bishop go wyłączył. Przekrzykując ryk klaksonów, zapytał:
– Jak mogą to naprawić?
– Prawdopodobnie zawiesił system albo wprowadził hasło nie do złamania. Będą musieli przeładować kopie zapasowe z taśm. Parę godzin z głowy. – Haker pokręcił głową. – Ale przecież on też utknie w korkach. Jaki w tym sens?
– Nie – odrzekł Bishop. – On będzie na autostradzie. Zapewne przy samym wjeździe. A wcześniej na Uniwersytecie Północnej Kalifornii. Zabije następną ofiarę, wskoczy z powrotem na autostradę i spokojnie pojedzie sobie Bóg wie dokąd.
Gillette skinął głową i dodał:
– Przynajmniej nikt nie ruszy się z San José Computer Products. Ćwierć mili przed celem ich podróży ruch uliczny zupełnie ustał. Bishop i Gillette musieli porzucić samochód; wyskoczyli z wozu i ruszyli truchtem, wiedząc, że najbardziej liczy się teraz czas. Jeżeli Phate spowodował korek, to znaczy, że był już gotów do ataku na szkołę. Nawet jeżeli ktoś w firmie znajdzie adres dostawcy, nie dadzą rady dotrzeć do kryjówki Phate’a przed śmiercią kolejnej ofiary i ucieczką Phate’a i Millera.
Dobiegli do budynku, gdzie mieściła się firma San José Computer Products, i przystanęli, opierając się o ogrodzenie z zielonych łańcuchów i z trudem łapiąc oddech.
Powietrze rozdzierała kakofonia klaksonów i dudnienie helikoptera, który krążył nieopodal: miejscowa stacja telewizyjna rejestrowała dla reszty kraju dowody biegłości Phate’a – i bezbronności okręgu Santa Clara.
Po chwili mężczyźni ruszyli dalej, w kierunku otwartych drzwi obok rampy załadowczej firmy. Wbiegli po schodkach na rampę i wpadli do środka. Na ich widok uniósł głowę pulchny, siwowłosy robotnik, który układał kartony na palecie.
– Przepraszam, policja – rzekł Bishop, pokazując odznakę. – Musimy zadać panu kilka pytań.
Mrużąc oczy, człowiek dokładnie obejrzał przez grube okulary legitymację detektywa.
– Słucham, czym mogę służyć?
– Szukamy Joego McGonagle’a.
– To ja – odparł. – Chodzi o jakiś wypadek? Słyszałem klaksony.
– Zepsuła się sygnalizacja.
– A to dopiero. A zaraz godziny szczytu.
– Pan jest właścicielem firmy? – zapytał Bishop.
– Ja i szwagier. O co właściwie chodzi, detektywie?
– W zeszłym tygodniu przyjął pan dostawę części do superkomputera.
– Co tydzień mamy takie dostawy. Na tym polega nasza działalność.
– Mamy powody przypuszczać, że ktoś mógł panu sprzedać kradzione części.
– Kradzione?
– Śledztwo nie dotyczy pana. Ale zależy nam na odnalezieniu człowieka, który je panu sprzedał. Mógłby nam pan pokazać dokumenty odbioru?
– Nie wiedziałem, że coś mogło być kradzione, przysięgam. Jim też by tego nie zrobił. Jest dobrym chrześcijaninem.
– Chcemy tylko znaleźć człowieka, który sprzedał części, nic więcej. Potrzebujemy adresu albo numeru telefonu firmy, z której pochodziły.
– Wszystkie dokumenty dostaw są tutaj. – Ruszył korytarzem. – Ale gdybym potrzebował jakiegoś adwokata, zanim coś powiem, uprzedziłby mnie pan.
– Oczywiście – odrzekł szczerze Bishop. – Interesuje nas tylko wytropienie tego człowieka.
– Jak on się nazywa? – zapytał McGonagle. – Prawdopodobnie przedstawiał się jako Warren Gregg.
– Nic mi to nie mówi.
– Ma wiele tożsamości.
McGonagle wszedł do małego biura, zbliżył się do szafki z aktami i otworzył ją.
– Zna pan datę? Kiedy miała być ta dostawa?Bishop zerknął do notatnika.
Читать дальше