Tylko to przychodziło mu do głowy, gdy myślał o relaksie. Włożyć kombinezon, wrzucić górski rower na bagażnik starego volva i pojechać na zachód w góry Shenandoah.
Wdzierać się na niewyobrażalnie strome wzgórza, tak żeby płuca wołały o powietrze, a nogi pedałowały jak szalone na niskim biegu.
Ale zamiast tego zdrowego, rozsądnego sposobu na dręczący go niepokój, Joshua LeFevre pozwolił swojemu doskonałemu ciału opaść na kanapę, mruczał przy tym: „Cholera, cholera, cholera”.
Jeszcze raz wykręcił numer telefonu.
Po drugim dzwonku odezwał się mechaniczny głos, który przeciągał sylaby: „Heja. Sorki, nie ma mnie w chacie. Zostaw namiary, to przekręcę. A na razie miłego dnia?”.
I podobnie jak już trzy razy tego popołudnia nie zostawił wiadomości.
Gdzie ty się, u diabła, podziewasz, Megan?
Nastrój LeFevre’a pogorszył się jeszcze bardziej, gdy przypomniał sobie, jak przyniosła sekretarkę do jego mieszkania i kazała mu nagrać najlepszą nawijkę, na jaką było go stać. „Heja. Megan nie ma, wozi się z ziomalami. Nagraj się – wróci na kwadrat, to oddzwoni”.
Przypomniał sobie też, jak siedzieli razem zeszłego lata, a on oznajmił jej, że nie mogą się już spotykać.
– Dlaczego? – zapytała z prawdziwej ciekawości. Poczuł wówczas kompletną pustkę w głowie. Potem wrócił do domu, dręczyło go poczucie winy i tęsknota, zadzwonił więc do niej. Przez pół godziny, kiedy wracał do siebie, zdążyła zmienić nagranie. Wymazała go ze swojego życia. Zapewne o tym samym pomyślała, gdy tylko znów została sama – w każdym razie przypuszczalnie znalazło się to gdzieś na wysokim miejscu na liście – a to podpowiadało mu, że jest znacznie silniejszą osobowością, niż on kiedykolwiek się stanie.
LeFevre zsunął się z kanapy i przeszedł po zagraconych pokojach, szukając jakichś ciuchów. Włożył spodnie od dresu, skarpety i trójkolorową kamizelkę Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Jego mieszkanie znajdowało się niedaleko Kapitolu na południowym wschodzie miasta. Była to zaniedbana dzielnica, niezbyt bezpieczna, ale LeFevre był do niej przywiązany. Wprowadził się tu pięć lat temu, tuż po skończeniu drugich studiów. Mógł zamieszkać w pobliżu trzysypialniowego domu matki na DuPont Circle albo w ośmiosypialniowej willi ojca w Great Falls, a może nawet wynająć mieszkanie nad galerią w Georgetown, gdzie regularnie wystawiał swoje prace. Właściciel często mu to proponował.
Ale on lubił to miejsce. Z przyjemnością wieczorem siedział na schodkach i popijając piwo, przyglądał się ludziom przechadzającym się z psami (psów było tu mnóstwo, wielkich, złych, obronnych bestii), rozmawiał z panem Sanchezem albo Williamsonami, których czternastoletnia córka bez skrępowania – ale z cichym, pełnym szacunku flirciarskim zainteresowaniem – przyglądała się muskulaturze LeFevre’a.
Mieszkanie było wymarzone dla niego. Okna dwóch sypialni, z których jedną zamienił na pracownię, wychodziły na północ. Sufity były wysokie i – rzecz zdumiewająca – działała kanalizacja. Było to najbliższe cyganerii, co mógł mu zaoferować dystrykt, i Joshua kochał to miejsce. Zwłaszcza teraz, gdy ciepłe wiosenne powietrze, ciężkie od zapachów Potomacu i kwitnących wiśni, mieszało się z oparami terpentyny i oleju lnianego w jego pracowni.
Ścisnął kierownicę roweru potężnymi dłońmi; jego skóra miała dokładnie ten sam brązowy odcień co siodełko.
Megan…
Gdzie jesteś?
LeFevre ponownie spojrzał na zegarek. Druga trzydzieści. Miała zadzwonić przed południem. Gdy minęła godzina, a on nie otrzymał od niej żadnej wiadomości, zaczął się niepokoić. Teraz niemal się bał.
Megan McCall była kobietą o prawdziwie kamiennej twarzy – przez lata doprowadziła iluzję łagodności do perfekcji. Ale gdy stawała się za spokojna lub zbyt radosna, LeFevre wiedział, że coś jest zdecydowanie nie w porządku – martwiła się, bała, coś ją dręczyło lub kipiała złością. Gdy więc usłyszał, że się upiła, miała „kłopoty”, zamierzała „może pójść do tego, wiesz, terapeuty, to nic takiego”, pomnożył to wszystko odpowiednio i doszedł do wniosku, że wydarzyło się coś bardzo, bardzo złego.
A teraz zniknęła.
A może po prostu wystrychnęła go na dudka?
Przychodziło mu do głowy jedynie to, że mogła domyślić się w końcu prawdziwej przyczyny ubiegłorocznego zerwania i we wściekłości zgodziła się na dzisiejsze spotkanie, po czym wystawiła go do wiatru, żeby się odpłacić.
Czuł się głupio, myśląc o tamtej przyczynie – miała postać niewysokiej, czterdziestopięcioletniej kobiety o ostrych rysach, która siedziała w tej chwili w przestronnym biurze, gdzie pełniła funkcję zastępcy dyrektora Wydziału Mieszkań i Urbanistyki. Emma Vinton LeFevre.
Wtedy LeFevre przytoczył inne powody zerwania. Megan jest młodsza o dwanaście lat (uczennica liceum, na miłość boską), poza tym różnica rasowa (no dobra, kto się tym dziś przejmuje), za rok ona wyjedzie do college’u w innym stanie, a on już nigdy jej nie zobaczy (oj, tak), będzie dla niej przeszkodą w rozwijaniu jej własnych talentów (to prawda)…
Ale nie. Prawdziwą przyczyną była jego matka.
Zastępczyni dyrektora nie miała prawie nic przeciwko różnicy wieku, a zupełnie nic przeciwko kwestiom rasowym – była tak politycznie poprawna jak to możliwe. Ale Megan miała wadę, której nie dało się wymazać niczym głosu na taśmie w automatycznej sekretarce.
Była córką Tate’a Colliera.
A zatem LeFevre uległ woli matki, porozmawiał poważnie z Megan, okłamał ją i zerwał związek.
Przez kilka następnych miesięcy poświęcił się pracy i malował z pasją, której nie czuł od czasu studiów w Paryżu. Ale zawsze… zawsze nadchodził zmierzch i malarskie światło gasło dosłownie i w przenośni. LeFevre spędzał samotnie w ciszy wieczory. Siedział w pracowni, palił skręta, wypijał piwo, gapił się na płótno, nad którym pracował cały dzień, i zastanawiał się, czy spodobałoby się Megan. Czy uznałaby, że zanadto przypomina poprzednie? Może było za niebieskie, za blade, za płaskie? A może zbyt wspaniałe, żeby wyrazić to słowami?
Czasami patrzył na obraz i widział tylko jej twarz.
Taki był Joshua LeFevre, przystojny, dobrze zbudowany czarny mężczyzna, którego ciało budziło zachwyt zarówno kobiet, jak i mężczyzn, artysta, który miał za sobą kilkanaście wystaw w dystrykcie oraz Nowym Jorku, i zamożną matkę z politycznymi koneksjami, a także bogatego ojca niezmiennie wymienianego w zestawieniach „Forbesa”, przyjaciół w Anglii, Paryżu, New Haven, SoHo i Aspen.
Oto człowiek, który mógłby zdobyć serce każdego.
Oto człowiek, który pożądał tylko jednej, konkretnej kobiety.
A kiedy się załamał i zadzwonił do niej w zeszłym tygodniu, powiedziała mu lekkim (zbyt lekkim?) tonem, że znów jest wolna. Właśnie rozstała się z Bobbym, jakimś chłopakiem ze szkoły. Mówiła dalej, paplała coś, zmieniając temat, ale LeFevre złapał przynętę.
– A więc – zapytał, a serce mu waliło – może się zobaczymy? Co powiesz na środę?
Długie milczenie.
– Może. Jeszcze nie wiem.
– Proszę.
– No dobrze. Ale…
– Nie będę cię już ukrywał – powiedział z emfazą. – Przyjdziesz na kolację i spotkacie się.
– Już to słyszałam, Josh.
– Tym razem tak będzie. Naprawdę.
A potem ten telefon. Wykręcił numer urzędu federalnego, wyobrażając sobie jak zawsze szalony monolit biurowca z filmów Terry’ego Gilliama.
Читать дальше