Jeszcze dwadzieścia stóp.
– Nic nie widzę – szepnęła Portia.
Lis zostawiła ją na skraju podjazdu i brnęła dalej sama. Deszcz lał w dalszym ciągu, jednak – mimo że było zbyt wcześnie na świt – niebo rozświetlało jakieś słabe światło. Może, pomyślała Lis, moje oczy po prostu przyzwyczaiły się do ciemności. Wszystkie zmysły miała wyostrzone, jak zwierzę. Przystosowała się do spadającej temperatury, do zapachów deszczu, dymu i kompostu, do śliskiego błota i mokrych liści. I była gotowa zaatakować każdego, kto by się znalazł w zasięgu radaru jej instynktów.
Sięgając do klamki w drzwiczkach samochodu, obejrzała się na siostrę. Co to jest? – zastanowiła się, patrząc ponad ramieniem Portii. W odległości jakichś dwunastu jardów tworzyła się niezwykła chmura. Ta chmura stawała się coraz ciemniejsza, była już czarniejsza niż wszechobecne strugi deszczu. I płynęła niepewnie w ich stronę.
Aż w końcu stała się dobrze widoczna. To Michael Hrubek brnął ku nim. Jedno ramię miał wyciągnięte, a drugie zwisało mu bezwładnie. Najwyraźniej był w nie ranny. W zwisającej ręce trzymał pistolet, który w porównaniu z jego dłonią wydawał się bardzo mały.
Hrubek patrzył na Portię.
– Lis-bone… Lis-bone…
Młoda kobieta odwróciła się gwałtownie i krzyknęła, padając na plecy w błoto.
Lis znieruchomiała. O Boże! On myśli, że Portia to ja! Hrubek wyciągnął rękę.
– Ewo…
Lis podniosła oburącz colta woodsmana i pociągnęła za cyngiel. Szarpała ostry metalowy języczek tak mocno, że omal nie złamała sobie palca. Kule poleciały w ciemność i przeleciały w odległości paru cali od Hrubeka.
Hrubek zawył i, zatykając sobie uszy, uciekł w zarośla. Lis podbiegła do siostry i przyciągnęła ją do samochodu.
Portia była tak przerażona, że bezwolnie dawała się prowadzić. Głowa jej się chwiała. Lis wetknęła jej do ręki pistolet. Portia wzięła go i zagapiła się na czarną lufę. Lis tymczasem zaczęła wyciągać grubego policjanta z samochodu. Chwyciła go za ramiona i z wielkim wysiłkiem szarpnęła, a potem bez szacunku upuściła w błoto. Sięgnęła do wnętrza samochodu i włączyła silnik. Wyrwała Portii colta. Portia zaczęła się cofać. Lis chwyciła ją swoimi silnymi rękami i wepchnęła na przednie siedzenie. Siadając w kałuży krwi, Portia skurczyła się, tak jakby się bała, że krew przesiąknie jej przez nogi. Szlochała i drżała. Lis zatrzasnęła drzwiczki.
– Jedź!
– Ale… Odsuń… Odsuń jego nogi! – zawodziła Portia, wskazując policjanta, którego kolana znajdowały się tuż przed tylnymi kołami samochodu.
– Jedź! – krzyknęła Lis i, sięgając ręką do środka, przesunęła dźwignię zmiany biegów. Kiedy samochód ruszył gwałtownie, boczne lusterko uderzyło Lis. Lis poślizgnęła się na mokrych, pogniecionych liściach i upadła w błoto. Samochód powoli przejechał po ciele policjanta i wjechał na podjazd. Portia dodała gazu. Rozpryskując błoto i powodując, że żwir odskakiwał na boki, samochód ruszył szybciej. Zniknął na długim podjeździe w fontannach wody.
Lis z trudem wstała. Przez chwilę nic nie widziała, bo tylne koła samochodu ochlapały ją błotem, oślepiając. Potem podniosła głowę, tak żeby strugi deszczu obmyły jej twarz i oczy. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że Michael Hrubek idzie w jej stronę, ostrożnie brodząc w wodzie, i że znajduje się już w połowie podwórza.
Lis uderzyła się po kieszeni. Pistoletu nie było. Podczas upadku wyślizgnął się i wypadł. Lis osunęła się na kolana i zaczęła macać naokoło siebie, ale nie mogła go znaleźć.
– Gdzie? – krzyknęła. – Gdzie on jest?
Hrubek znajdował się o trzydzieści stóp od niej. Brnął powoli przez sięgającą mu do pasa wodę. W końcu Lis nie wytrzymała i uciekła do domu. Zatrzasnęła za sobą drzwi.
Zamknęła je na dwa zamki i chwyciła długi nóż. Stanęła twarzą do drzwi.
Ale Hrubek się nie pojawiał.
Lis podeszła do okna i ostrożnie wyjrzała. Hrubeka nigdzie nie było widać. Lis cofnęła się od okna, bojąc się, że on się nagle pojawi. Gdzie? Gdzie?
Jego nieobecność była prawie tak samo przerażająca jak jego widok.
Lis wpadła pospiesznie do salonu i sprawdziła, co się dzieje z Trento-nem Heckiem. Heck był wciąż nieprzytomny, ale oddychał miarowo. Lis rozejrzała się po pokoju. Popatrzyła niewidzącymi oczami na zdjęcia rodzinne, na kolekcję porcelanowych ptaszków, na pamiątki związane z Don Kichotem, które ojciec przywiózł z Półwyspu Iberyjskiego, na pokryte perkalem meble, na obrazy pracowicie wymalowane przez niezbyt dobrych malarzy.
Na dworze rozległ się jakiś trzask i brzęk tłuczonego szkła. Hrube okrążał dom. W oknie salonu pojawił się jakiś cień, a potem zniknął. W chwilę później sylwetka Hrubeka zamajaczyła za drugą firanką i przesunęła się dalej. Nastąpiła minuta trudnej do wytrzymania ciszy. Nagle we frontowe drzwi został wymierzony potężny kopniak. Lis wstrzymała oddech. Nastąpił kolejny kopniak. W drzwiach z głośnym trzaskiem pękła drewniana płyta. Hrubek kopnął jeszcze raz, ale drzwi wytrzymały. Lis zobaczyła sylwetkę Hrubeka przesuwającą się za wąskim okienkiem obok drzwi.
Obracała się powoli w ślad za nim. Hrubek okrążał dom. Lis usłyszała, jak z hałasem otwiera drzwi do szopy z narzędziami, a potem je zatrzaskuje.
Cisza.
W zrobione z butelkowego szkła okno pokoju gościnnego zaczęła walić jakaś pięść. Pękła jedna szybka, ale nie było dalszego ciągu i Lis domyśliła się, że okno było za wysoko, a drewniana krata zbyt mocna. Hrubek nie mógł więc tamtędy wejść.
Znowu cisza.
A potem wycie i walenie w ścianę.
Lis rozejrzała się. Jej wzrok padł na drzwi prowadzące do sutereny. Boże, pomyślała nagle, broń Owena. Przypomniała sobie, że na dole jest cały skład broni. Trzeba wziąć stamtąd jeden pistolet.
Kiedy jednak zrobiła krok w tamtą stronę, usłyszała na zewnątrz jakiś trzask, a potem odgłosy potężnych uderzeń, które zdawały się wstrząsać fundamentami domu. Poleciały drzazgi i Hrubek z okropnym rykiem wdarł się do sutereny przez zewnętrzne drzwi, wyłamawszy je kopniakiem. Kłódka na drzwiach zatrzymała go tylko na trzydzieści sekund. Rozległy się jego kroki na betonie. A w chwilę później zaczęły skrzypieć schody prowadzące do hallu, w którym znajdowała się Lis.
O Chryste.
Drzwi od sutereny były zamknięte na zasuwkę, ale zasuwka była zrobiona z cienkiego mosiądzu i służyła raczej jako ozdoba. Lis rozejrzała się za czymś, czym mogłaby zabarykadować drzwi. Wzięła ciężkie dębowe krzesło stojące w jadalni, przyciągnęła je do drzwi i zaklinowała je nim, akurat w chwili gdy gałka zaczęła się obracać.
Gałka przekręciła się gwałtownie. Lis odskoczyła, zastanawiając się, czy Hrubek mógłby rozwalić drzwi kopniakiem. Ale Hrubek tego nie zrobił. Majstrował przez jakąś minutę przy gałce – prawie bojaźliwie, a potem zszedł z powrotem po schodach. Powróciła cisza przerywana tylko niesamowitymi wybuchami śmiechu i szuraniem jego nóg po podłodze sutereny. Hnibek coś mamrotał, ale ona nie słyszała jego słów. Po pięciu minutach uspokoiło się i to. Czy on tam jeszcze jest? Czy on może podpalić dom? Co on robi?
Z dołu nie dobiegały już żadne dźwięki. Z zewnątrz też. Żadne, poza ciągłym bębnieniem deszczu. Michael Hrubek znowu zniknął. Trzymając nóż w jednej ręce, a drugą prowadząc psa Hecka, Lis Atcheson weszła do cieplarni, a potem usiadła w ciemnym kącie. Siedziała tam i czekała.
Deszcz bębnił o dach cieplarni. Jego bębnienie przypominało uderzenia drobnych kamyków. Od chwili gdy odjechała Portia, upłynęło już dwadzieścia minut. Biuro szeryfa było położone w odległości zaledwie ośmiu mil, ale droga mogła być teraz zupełnie nieprzejezdna. Jazda do biura mogła zająć Portii jakąś godzinę. W miarę jak czas upływał, a Hrubek nie dawał znaku życia, Lis odprężyła się. Zaczęła nawet zastanawiać się, czy on przypadkiem nie uciekł. Poczuła, że ogarnia ją euforia, i pomyślała, że na tym właśnie polega tajemnica dobrego samopoczucia: mamy je, kiedy głęboko wierzymy w to, że jesteśmy bezpieczni, mimo że istnieją oczywiste zagrożenia, przed którymi chroni nas tylko szklana tafla.
Читать дальше