– Czy Owen nie przypomina ci trochę ojca?
– O nie, nie mów tak. Między nimi nie ma porównania. Zobacz tylko, co on robi teraz. – Wskazała ręką okno. – Jest gdzieś tam – dla mnie.
– Owen jest despotą, Lis. Takim samym jak ojciec.
– Nie! On jest dobrym człowiekiem. Jest solidny. I naprawdę mnie kocha. Na swój sposób.
– No, a ojciec zapewniał nam dach nad głową. Czy to nazywasz miłością? – Portię ogarnęła złość. – Czy uważasz, że kocha cię ktoś, kto ci mówi: „W tym tygodniu nie posprzątałaś porządnie" albo „Jak śmiesz nosić bluzkę z takim dekoltem?", a potem podnosi ci spódnicę i zostawia na twoim ciele te śliczne pręgi? Widzę, że ta wierzba ciągle tutaj rośnie. Ja bym ją natychmiast ścięła. Zmiotłabym to cholerstwo z powierzchni ziemi w dziesięć sekund… Powiedz mi, Lis, co mówiłaś o tych pręgach na gimnastyce? Pewnie się przebierałaś, stojąc za drzwiami do szafki, co? Ja mówiłam wszystkim, że mam sporo starszego od siebie kochanka, który mnie wiąże i dostaje wzwodu, bijąc mnie. Nie bądź taka przerażona. Mówisz mi tutaj o miłości… Miłość? Na litość boską, jeżeli wyrosłyśmy w takich normalnych warunkach, to dlaczego ty zaszyłaś się tutaj na tym zadupiu i dlaczego ja jestem najłatwiejszą dziewczyną na Wschodniej Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy w Nowym Jorku?
Lis ukryła głowę w ramionach. Z oczu płynęły jej łzy.
– Lis, przepraszam – powiedziała jej siostra i roześmiała się. – Sama widzisz, jakie skutki ma mój przyjazd tutaj. To miejsce doprowadza mnie do szału. Dostałam zbyt dużą dawkę tego rodzinnego życia. Nie mogę sobie z nią poradzić. Wiedziałam, że nie powinnam jechać na ten piknik. I dzisiaj też nie powinnam była tutaj przyjeżdżać.
Lis dotknęła kolana siostry i zauważyła, że ta ma znowu na sobie pretensjonalne srebrne pierścionki i kryształowy wisiorek przypominający dużą grudkę soli. Po chwili Portia położyła rękę na zgrubiałej dłoni siostry, ale nie uścisnęła jej. I zaraz cofnęła rękę.
A potem Lis cofnęła swoją i spojrzała w okno, na deszcz spływający po szybach. W końcu wstała.
– Muszę coś zrobić. Za chwilę wrócę.
– Zrobić?
– Zaraz wracam.
– Wychodzisz z domu?
Po głosie Portii można było poznać, że jest ona przestraszona, zdenerwowana.
– Ta kłódka na drzwiach od sutereny… Muszę ją sprawdzić.
– Nie, Lis. Nie rób tego. Owen na pewno ją sprawdził.
– Nie sądzę.
Portia pokręciła głową, a potem obserwowała, jak Lis wyjmuje pistolet z kieszeni i nieudolnie usiłuje go załadować.
– Lis…
– Co?
– Nic. Ja tylko… Nie, już nic.
Lis ostrożnie wkłada kurtkę, trzymając pistolet lufą do dołu. Zatrzymuje się przy drzwiach kuchennych i rozgląda się. W domu jest ciemno. Ciemno jest w tym starym domu o trzech kondygnacjach, pełnym kwiatów i książek, i duchów wielu zmarłych. Lis stoi i myśli: Jakie to dziwne – to, że jesteśmy śmiertelni, przeraża nas tylko czasami, i to na bardzo krótko, w chwili gdy myślimy o lakierowanych paznokciach albo o przemijaniu muzyki, albo o bliskości śpiących ciał, a nigdy w chwilach takich jak ta. Lis odbezpiecza broń i nie czuje strachu, wychodząc na zalane deszczem podwórze.
Owen Atcheson, cały mokry i cierpiący katusze, pochylił się i schował za nasypem osłaniającym rów irygacyjny, kuląc się jak dziecko. Tymczasem niebo nad nim rozświetliła błyskawica. Grzmot, który po niej nastąpił, spowodował, że Owen zaszczekał zębami i że ostry ból przeszył jego lewe ramię.
O Boże, spraw, bym po tym wszystkim nie zginął od pioruna.
Owen spojrzał w głąb Cedar Swamp Road, którą pięć minut wcześniej przejechał, rozpryskując brudną wodę deszczową, dżip będący według niego dżipem Willa McCaffreya. Owen domyślił się, że ten stary bałwan Will pracował w nadgodzinach i teraz wreszcie wracał do domu.
Doszedłszy do takiego wniosku, osunął się z powrotem w brudną, spienioną wodę. Nie przejął się jednak tym, że się w niej zanurzył. Podczas polowań nieraz godził się z tym, że gryzą go pijawki i komary i że musi znosić bardzo niskie temperatury. Dzisiaj miał ze sobą jedynie pistolet i dwadzieścia naboi, a podczas różnych wypraw nieraz zdarzało mu się nieść nie tylko broń, ale i ważący osiemdziesiąt funtów plecak, a czasami i rannego towarzysza broni.
Z takimi niewygodami potrafił sobie radzić. O wiele bardziej niepokojące było dla niego pytanie: „Gdzie, do cholery, jest moja ofiara?"
Owen chyba po raz dziesiąty przyjrzał się okolicy. No tak, był zdania, że do domu można podejść, idąc z dala od drogi i przez las. Ale do tego potrzebny byłby kompas. No i czas. Co najmniej kilka godzin. Hrubek, wybrawszy taką drogę, musiałby poza tym przepłynąć przez jezioro i przejść jego brzegiem, a brzeg ten był bardzo zarośnięty, co praktycznie uniemożliwiało dojście z tamtej strony. Zresztą Hrubek dowiódł już tego wieczora, że woli drogi – tak jakby w swoim ułomnym umyśle żywił przekonanie, że ludzi można połączyć tylko za pośrednictwem asfaltu czy betonu.
Drogi, pomyślał Owen. Samochody…
Ten dżip…
McCaffrey – przypomniał sobie – nie mieszka po północnej stronie miasta. Jego bungalow stoi poza miastem, po stronie zachodniej. McCaffrey nie miał więc żadnego interesu na Cedar Swamp Road, a w każdym razie nie mógł tędy jechać do domu. Ktoś, kto nie mieszka w tej okolicy, jeździ tędy tylko po to, żeby skrócić sobie drogę do centrum handlowego w Chilton. A o tej porze nocy z pewnością wszystkie sklepy są zamknięte.
Owen podniósł wzrok, popatrzył przez chwilę na zalaną deszczem drogę, a potem wygramolił się z wody i, pokonując ból, puścił się biegiem w stronę domu, w którym znajdowała się jego żona.
Trenton Heck powoli wspinał się na ogromną półkę skalną znajdującą się w środku posiadłości Atchesonów.
Powierzchnia skały była mokra i śliska, ale to nie z powodu tej ślisko-ści Heckowi trudno było się wspiąć na wysokość dwudziestu stóp. To raczej jego nieposłuszna noga opóźniała wspinaczkę. W chwili gdy osiągnął szczyt i upadł na płaską skałę, Heck był wyczerpany i całkiem przemoczony. Uspokoił oddech, rozmasował sobie udo i przyjrzał się podjazdowi i lasowi znajdującym się pod nim. W lesie nie zobaczył niczego poza masą szumiącego listowia moknącego na deszczu. Po krótkim odpoczynku wstał powoli i zgięty wpół zaczął się posuwać wzdłuż szczytu pagórka, równolegle do białego pasa podjazdu ciągnącego się w płytkiej dolince leżącej poniżej. Posuwał się powoli od domu ku Cedar Swamp Road – bardzo pragnąc znaleźć Hrubeka, ale jeszcze bardziej chcąc natrafić na Owena – człowieka, z którym, czuł to wyraźnie, łączyło go znaczne duchowe pokrewieństwo. Człowieka, który prawdopodobnie był teraz bezbronny, a może i ranny.
Posuwając się powoli w stronę drogi, złapał się na tym, że myśli o żonie tego człowieka. Wracał ciągle do pytania, które pojawiło się w jego umyśle, "kiedy}echa\ do Hidgeton, po tymi &kpostefto^ nifc wdawać s\ę do Boyleston. Stojąc za wysokim dębem i na próżno błądząc wzrokiem po rozciągającej się przed nim panoramie, jeszcze raz zadał sobie to pytanie: dlaczego właściwie Michael Hrubek dąży do tego, żeby dopaść Lis Atcheson?
Oczywiście przyczyną może być to, że jest on zupełnym wariatem. Może rzeczywiście nim jest – skoro tylu ludzi uważa go za wariata. Jednak z tego, co Heck zrozumiał, Hrubek potrzebował silnej motywacji, żeby podjąć taki wysiłek – żeby odbyć tę podróż, która go tak przerażała. Odbycie tej podróży oznaczało dla Hrubeka tyle, co dla niego, Trentona Hecka, podejście do kogoś, kto grozi, że postrzeli go znowu w nogę.
Читать дальше