Po siódme: Z drugiej jednak strony mógłby być tak bardzo sprawny umysłowo, że udawałby podwójnie – a stąd wniosek, że tak naprawdę to zmierza do Ridgeton.
Po ósme: Hrubek jest zdolny popełnić nieumotywowane morderstwo.
Po dziewiąte: Niektóre jego urojenia mają związek z historią Stanów Zjednoczonych, z polityką i z agenturami rządowymi. Kilka razy podczas sesji terapeutycznych wymienił on Waszyngton – miasto, do którego mógłby się dostać koleją.
Po dziesiąte: Hrubek nienawidzi kobiet i był sądzony za gwałt. Kilka miesięcy temu groził tej pani Atcheson.
Po jedenaste: Boi się konfrontacji.
Po dwunaste: Chował leki za policzkiem z myślą o dzisiejszej nocy, co wskazuje na to, że dawno sobie obmyślił tę ucieczkę. Po trzynaste… Po czternaste… Po piętnaste…
Tysiące faktów kłębiło się w umyśle lekarza. Dawki haldolu i stelazy-ny, obserwacje z badania wstępnego przy przyjęciu do szpitala i z terapii zajęciowej, dosłowne zapisy wypowiedzi Hrubeka dotyczących jego urojeń, sprawozdania psychofarmakologa i pracownika socjalnego… Adler obrócił się na krześle, siadł przodem do biurka i zaczął przewracać papiery. Spojrzał na jeden z nich, ale zamiast niego stanęła mu przed oczami twarz Michaela Hrubeka – jego oczy, które nie świadczyły ani o wzburzeniu, ani o letargu, ani o pozytywnych uczuciach, ani o pogardzie, ani o ufności ani o tym, że nękają go wątpliwości.
Przez chwilę Adler siedział bardzo spokojnie. A potem podniósł wzrok, spojrzał w pomarszczoną, zmęczona twarz policjanta i wypowiedział słowa, które uważał za odpowiadające prawdzie:
– Hrubek zmierza na stację kolejową. Chce jechać do Waszyngtonu. – A potem dodał: – Niech pan natychmiast pośle ludzi do Boyleston!
Obie siostry zajęły się robieniem tego, co należało zrobić. Zaczęły obchodzić dom, gasić światła. Chodziły po domu w milczeniu, podskakując ze strachu, kiedy uderzał piorun, a także na widok cieni, kiedy pioruny nie biły. W końcu dom był oświetlony tylko przez światło dochodzące z zewnątrz i przez kilka niebieskich żarówek w cieplarni, które Lis zostawiła zapalone, gdyż uważała, że ich światło nie będzie widoczne. Po ścianach i podłogach przebiegały cienie. Siostry wróciły razem do kuchni i usiadły obok siebie na ławie, patrząc przez okno na rząd sosen i brzóz rosnących za zalanym deszczem tylnym podwórzem.
Minęło pięć minut, podczas których panował spokój i podczas których słychać było tylko deszcz bębniący o dach cieplarni i wiatr wyjący w otworach i szparach starego domu. W końcu Lis, nie mogąc dłużej wytrzymać milczenia, powiedziała:
– Słuchaj, Portio, zaczęłam ci o czymś mówić.
– No tak…
– O tym romansie – szepnęła dyskretnie Lis, tak jakby Owen znajdował się w sąsiednim pokoju.
– Nie wiem, czy to jest odpowiednia chwila…
Lis dotknęła kolana siostry. – To zbyt długo zalegało między nami. Nie mogę już dłużej wytrzymać.
– Co zalegało między nami? Lis, to naprawdę nie jest odpowiedni moment na rozmowę. Na litość boską…
– Ja muszę z tobą porozmawiać.
– Później.
– Nie. Teraz! – powiedziała Lis porywczo. – Teraz! Jeżeli nie zrobię tego teraz, to mogę nie zrobić nigdy.
– A dlaczego to takie ważne?
– Bo musisz zrozumieć, dlaczego powiedziałam wtedy do ciebie te straszne słowa. A poza tym to ja muszę się czegoś dowiedzieć od ciebie. Spójrz na mnie. No popatrz na mnie!
– No dobrze, powiedziałaś mi, że się z kimś widywałaś. Co z tego? Co to ma wspólnego z Indian Leap?
– Oj Portio…
Lis musiała niechcący zaczerpnąć za dużo powietrza, bo poczuła nagle ostre ukłucie w piersiach. Opuściła głowę do podciągniętych kolan, chcąc, żeby ból się zmniejszył. Wśród pełnej napięcia ciszy, która teraz między nimi zaległa, Lis poczuła, że ból odpływa. Podniosła głowę i spojrzała w twarz siostrze. Już miała coś powiedzieć, kiedy rozległ się słaby grzmot. W tejże chwili oczy Portii zwęziły się, bo Portia zrozumiała.
– O nie – powiedziała.
– Tak – potwierdziła Lis. – Tak. Moim kochankiem był Robert Gil-lespie.
To od jak dawna zna pan Atchesonów?
Kierowca dżipa miał wąską twarz i szyję obwisłą jak indyk. Jego stary pojazd z trudem piął się pod górę, wjeżdżając na pagórek położony na północ od śródmieścia Ridgeton. Rosły człowiek siedzący obok niego obserwował jego czynności związane z prowadzeniem samochodu z zainteresowaniem, które jemu wydało się nienaturalne.
– Ooo, długie lata – powiedział. – Naprawdę od lat.
– Ja znam Owena – stwierdził kierowca. – Rozmawiałem z nim kilka razy. Wpadaliśmy na siebie w sklepie żelaznym. To przyzwoity facet. Jak na prawnika.
– Ja ich znam chyba ze sto lat.
– Słucham?
– Zwłaszcza Lis-bone.
– Wydawało mi się, że jej imię inaczej się wymawia. No, ale pan zna ich chyba lepiej niż ja. – Dżip podskoczył na jakimś wyboju. – Miał pan szczęście, że pan na mnie trafił. Dzisiaj nikt nie jeździ z powodu tej burzy. Ci faceci od pogody straszyli, że będzie okropna, ale teraz tylko trochę pada.
Potężny mężczyzna nie odpowiedział.
Dżip przejechał przez skrzyżowanie Cedar Swamp Road i North Street. Kierowcy przez chwilę wydawało się, że widzi kogoś, kto – zaskoczony ich obecnością – odwraca się szybko, a potem chowa się za pagórkiem koło rowu irygacyjnego. Równocześnie na niebie pojawiła się potężna błyskawica i naokoło zatańczyły cienie. W pobliżu spadła gałąź. Kierowca uznał, że ta postać, którą widział, to było złudzenie wywołane przez nagłe światło błyskawicy, mgłę i deszcz. Dodał gazu, jadąc krętą, nierówną Cedar Swamp Road.
– Ta droga to po prostu skandal. Kiedy oni ją wreszcie naprawią? Kiedy wyleją tu nowy asfalt? Niech pan patrzy, ile tu błota i gałęzi!
– Błota i gałęzi – powtórzył potężny mężczyzna. – Błota i gałęzi. Oj, chyba popełniłem błąd – pomyślał kierowca.
– Co się stało z pana samochodem? – zapytał.
– Błota i gałęzi, może i tak. O tym to ty wiesz więcej. Kiedy pasażer nie dodał już nic, kierowca powiedział:
– Aha.
– Wyślizgnął się spode mnie na śliskiej drodze. Przekręcił się. Przekoziołkował.
– A policja? Nie przyjechała?
– Policja jest zajęta gdzie indziej. Dwaj policjanci. Dwaj młodzi policjanci. Bardzo mi ich szkoda. Biedni chłopcy z Gunderson. Ale nie miałem wyjścia.
Nigdy więcej, pomyślał kierowca. Nigdy, nigdy, deszcz nie deszcz, złamana ręka czy zdrowa, nigdy.
Potężny mężczyzna wpatrywał się przez chwilę w drzewa za szybą, a potem w wielkim skupieniu siedem razy otworzył i zamknął drzwi szoferki.
– Był pan kiedyś w wojsku? – zapytał.
Jaka odpowiedź będzie najlepsza? – zastanowił się kierowca, a potem odrzekł:
– Tak, odbyłem służbę. Stacjonowaliśmy w…
– Był pan w wywiadzie wojskowym?
– Nie. Byłem piechurem. Potężny mężczyzna zmarszczył brwi. – Co to znaczy?
– Prosty żołnierz. Byłem w piechocie.
– Był pan prostym żołnierzem?
– Tak.
– Aha. Ciekawe, czy pan wie, gdzie postrzelono Abrahama Lincolna.
– Hm…
– W głowę. Albo w teatrze. Obie te odpowiedzi są prawidłowe.
– Oczywiście, wiem. – O Boże, co ja zrobiłem. – No, w końcu zrobiła się porządna burza. Nie sądziłem, że aż taka. Dobrze, że mam samochód z napędem na cztery koła.
– Z napędem na cztery koła – powtórzył mężczyzna. – A właściwie co to takiego?
Читать дальше