Po co ten człowiek naraża się na coś takiego?
Czy z tego powodu, że Lis zeznawała na jego niekorzyść? Nie, za tym musi kryć się coś jeszcze. Gdyż prawdą było to, co on, Heck, jej powiedział: prawdą było, że skazańcy rzadko pogarszają swoją sytuację, robiąc krzywdę świadkom.
Czynią to jedynie wtedy, gdy…
Tak, oni spełniają swoje groźby jedynie wtedy, gdy świadek kłamał. Ale dlaczego Lis miałaby kłamać?
Heck przerwał te rozmyślania, kiedy w pewnej odległości od siebie zauważył duży sześcian słabego niebieskiego światła. Ruszył w stronę tego światła i, mrużąc oczy, wysilił wzrok. Było to światło palące się w cieplarni. Widocznie Lis zapomniała je zgasić. Heck pomyślał, że to niedobrze, ale nic na to nie mógł poradzić.
Błysnęło się i rozległ się grzmot. Hecka to zaniepokoiło – nie dlatego, że się obawiał, że strzeli w niego piorun, ale dlatego, że uważał, że źle by było, gdyby został oślepiony. Nie chciał też stać się łatwym celem, do czego światło błyskawicy mogło się przyczynić.
Zagrzmiało jeszcze raz.
Ale czy był to naprawdę grzmot? Ten dźwięk przypominał raczej trzaśniecie. Zastanowiwszy się przez chwilę, Heck doszedł do wniosku, że dźwięk dobiegł z podjazdu koło domu Atchesonów. Zaniepokojony spojrzał w tamtą stronę, czekając na sygnał alarmowy, ale nie zabłysło żadne światło.
Heck dotknął nerwowo starego walthera znajdującego się w torebce nylonowej i zaczął się skradać w stronę Cedar Swamp Road, rozglądając się po gęstym lesie. Na ziemi leżał gruby dywan opadłych liści. W gęstwinie Heck zobaczył z tuzin cieni. Cienie te bardzo przypominały człowieka, którego szukał. Potem Heck zapomniał o grzmocie przypominającym wystrzał i ogarnęło go przygnębienie. Zadanie, które przed nim stało, wydawało mu się nie do wykonania. Nie znajdę ani Owena, ani Hrubeka – pomyślał.
– O rany – mruknął pod nosem.
Odrzucił łapówkę Kohlera, przyczynił się do śmierci tamtej kobiety, a teraz po prostu słyszał, jak Adler mówi: „No nie, przykro mi, panie Heck, Hrubeka złapali chłopcy ze Służby Taktycznej. Ale tu ma pan sto dolców za fatygę".
– Cholera.
Minutę później, kiedy w duchu rozmawiał o tych swoich kłopotach z Jill, zobaczył kątem oka błysk światła docierającego od strony domu. Ruszył szybko w tamtą stronę, myśląc, że to Lis go wzywa. Ale zaraz potem zatrzymał się i, mrużąc oczy, zobaczył, że światło odbija się od łysej, pomalowanej na niebiesko głowy.
Michael Hrubek znajdował się o niecałe pięćdziesiąt stóp od niego.
Szaleniec nie zdawał sobie sprawy z jego obecności i chował się w krzakach, w miejscu, z którego widać było garaż.
Boże, to potwór – pomyślał Heck. Twarz mu płonęła, tak był podekscytowany, widząc po raz pierwszy tego, którego ścigał. Nie wyjmując walthera z torebki nylonowej, wycelował w plecy Hrubeka. Odbezpieczył broń kciukiem i, idąc jak najciszej, zbliżył się do szaleńca. Kiedy był w odległości trzydziestu stóp od niego, zaczerpnął tchu i krzyknął:
– Hrubek!
Potężny mężczyzna podskoczył i wydał żałośnie brzmiący okrzyk przerażenia. Obejrzał się, szukając wzrokiem tego, kto wołał.
– Połóż się na ziemi! Ostrzegam, że mam broń.
Akurat, pomyślał Heck, on będzie uciekał. Masz zamiar do niego strzelić czy nie? Zdecyduj teraz. Bo inaczej będziesz musiał go gonić.
Hrubekowi rozbiegały się oczy. Wysunął język, oblizując wargi. Wyglądał jak zdezorientowany niedźwiedź stający ze strachu na tylnych łapach.
Heck podjął decyzję. Strzelaj! Celuj w nogę.
Hrubek ruszył biegiem.
Heck wystrzelił dwa razy. Kula poderwała w górę liście tuż za uciekającą postacią, która sadziła naprzód ogromnymi susami, omijając drzewa, tratując młode pędy, upadając, gramoląc się wśród liści i wstając ponownie na nogi. Hrubek wył ze strachu. Heck ścigał go zawzięcie. Mimo że był dwa razy cięższy od Hecka, Hrubek biegł bardzo szybko i przez dłuższy czas miał nad Heckiem przewagę. Ale powoli Heck zaczął się do niego zbliżać.
A potem nagle krzyknął z bólu. Złapał go kurcz – jego chora noga była sparaliżowana od łydki do biodra. Heck upadł na bok z wyprostowaną nogą. Noga drgała, mięśnie w niej były twarde jak dębina. Heck wił się rozpaczliwie, starając się przybrać pozycję, w której ból nie byłby tak dojmujący. Stopniowo ból ustąpił nieco sam z siebie, ale Heck leżał wyczerpany i bez tchu. Kiedy usiadł i rozejrzał się naokoło, Hrubeka już nie było.
Sapiąc głośno, Heck wstał. Podniósł pistolet i ruszył biegiem wzdłuż niskiego grzbietu, kierując się tam, gdzie zniknął Hrubek. Zorientował się, gdzie jest dom. Dom był o sto jardów od niego. Poprzez strugi deszczu Heck widział tysiąc drzew i dziesięć tysięcy cieni, z których każdy mógł być ściganym przez niego człowiekiem.
Kiedy ruszył w stronę domu – tak szybko, jak pozwalała mu na to drżąca noga – usłyszał strzał, który padł o jakieś dziesięć stóp za nim. Nie czując bólu, z bezgranicznym zdumieniem zorientował się, że kula wychodzi mu przez plecy.
– O Boże – szepnął.
Zrobił kilka kroków, dziwiąc się, dlaczego nikt nie powiedział mu, że Hrubek może mieć broń. Upuścił pistolet, spojrzał w dół na swoją koszulę i zobaczył miejsce, przez które przeszła kula.
– O nie! Cholera jasna.
Przed oczami jego wyobraźni pojawił się niewyraźny obraz byłej żony Jill w świeżo wyprasowanym mundurku kelnerki. Potem, podobnie jak w życiu, Jill szybko zniknęła, jak gdyby miała jakieś ważne sprawy do załatwienia, a on opadł na kolana, przewrócił się w przód i zaczął się staczać z pokrytego śliskimi liśćmi pagórka.
Lis! – krzyknęła Portia, kiedy jej siostra wróciła do kuchni, powiesiła kurtkę i otrząsnęła wodę z włosów.
Lis zamknęła drzwi na klucz, a potem odwróciła się i zaczęła patrzeć przez okno, za którym lał taki deszcz, że prawie nic nie było widać.
– Co to za dźwięk? – zapytała Portia.
– Jaki dźwięk?
– Nie słyszałaś? – Młodsza siostra zaczęła chodzić po kuchni, załamując nerwowo ręce. – Zdawało mi się… To znaczy… to nie był grzmot. Wydawało mi się, że to strzały. Martwiłam się… Gdzie ty byłaś?
– Jest takie błoto, że trudno dojść do piwnicy. Drzwi były zamknięte. To była strata czasu.
– Może powinniśmy powiedzieć o tym temu policjantowi.
W pobliżu błysnęło i zagrzmiało. Portia aż podskoczyła na dźwięk grzmotu.
– Cholera. Okropna ta burza.
Samochód policyjny stał o jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp od domu. Lis stanęła przy drzwiach i pomachała ręką, ale policjant nie zareagował.
– On cię nie widzi – powiedziała Portia. – Chodźmy do niego. Tak leje, że on mógł niczego nie słyszeć. Nie patrz na mnie tak. Ja się boję. Po prostu cholernie się boję.
Lis zawahała się, a potem kiwnęła głową. Włożyła znowu kurtkę i czarny kapelusz przeciwdeszczowy Owena – bardziej dla kamuflażu niż po to, żeby ochronić i tak już mokre włosy. Portia naciągnęła czapeczkę baseballową i granatową kurtkę chroniącą od wiatru – bezużyteczną na deszczu, ale mniej rzucającą się w oczy niż żółty płaszcz. Potem Lis otworzyła drzwi. Portia poszła pierwsza, a Lis za nią, ściskając pistolet w kieszeni. Natychmiast musiały zacząć walczyć z deszczem i wiatrem. Pochylone posuwały się w kierunku samochodu. W połowie drogi wiatr porwał kapelusz Lis i poniósł go w stronę jeziora.
Читать дальше