– Jesteś spakowana? – zapytała Portia.
– A co to za pakowanie? Wzięłam koszulę nocną, szczoteczkę do zębów, bieliznę. Będziemy w tej Gospodzie ze sześć godzin. Bardzo mi jest potrzebna gorąca kąpiel. Zresztą oni mogą go złapać, zanim Owen tu się zjawi. Napiłabym się, wiesz? A ty? Chcesz brandy?
– Brandy smakuje jak mydło.
– Trzeba się do niej przyzwyczaić. To prawda. A może Grand Mar-nier?
– To już bardziej w moim guście.
Lis nalała sobie i siostrze, a potem stanęła w drzwiach prowadzących do cieplarni.
– Zbudowałyśmy dobrą tamę. Jeszcze się trzyma.
Potężny podmuch wiatru wstrząsnął oknami. Wiatr wył w otworach wentylacyjnych tak głośno, że zagłuszał ich rozmowę. Bezlistne gałęzie drzew chwiały się na wietrze, a na jeziorze widać było grzywiaste fale. Lis powiedziała, że nigdy dotąd nie widziała jeziora tak wzburzonego. Ogromna błyskawica rozdarła niebo na zachodzie, a kiedy nad domem przetoczył się grzmot, wydało im się, że podłoga usuwa im się spod stóp.
– Wejdźmy w głąb domu. Może do salonu? Lis bardzo chętnie zgodziła się na to.
Przez chwilę siedziały w milczeniu. Lis starała się nie patrzeć siostrze w oczy. Zatrzymała wzrok na zdjęciach stojących na przenośnym stoliczku. Były tam zdjęcia z dzieciństwa. I zdjęcia Portii – zgrabnej i seksownej. I Lis – czujnej, poprawnej, no i dość bezbarwnej. I wysokiego, srogiego ojca z anachronicznym wąsikiem i jak zwykle w białej koszuli. I pełnej wdzięku matki ze stanowczo zarysowaną szczęką i oczami, które były władcze w obecności wszystkich, z wyjątkiem ojca, którego matka się chyba bała.
– Słuchaj – powiedziała powoli Lis, patrząc teraz nie na zdjęcia, ale na ramki. – Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać.
Portia podniosła na nią wzrok. – O tej szkółce?
– Nie – odpowiedziała w końcu Lis. – O Indian Leap. O tym, co tam zaszło. To znaczy o tym, co wtedy zaszło między nami. Nie o morderstwie. Wiem, że nie chcesz o tym mówić. Ale może posłuchasz tego, co ja mam do powiedzenia, dobrze?
Portia milczała. Zlizała słodki płyn z brzegu kieliszka i czekała.
Lis westchnęła. – Po tamtym dniu nie chciałam cię więcej widzieć.
– Musiałaś wiedzieć, że ja czułam to samo. Skoro się nie widywałyśmy…
– Miałam okropne poczucie winy.
– Ja nie chcę przeprosin.
e
– No wiesz, czułam się winna – dlatego, że cię uderzyłam, że powiedziałam to, co powiedziałam… Nie panowałam wtedy nad sobą. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżywałam. Nigdy w życiu. Byłam wtedy przeciwieństwem tego, czym zawsze chciałam być.
– Miałaś dobrego nauczyciela. – Portia postukała palcem w zdjęcie ojca. – Miałam wrażenie, że to jego szkoła.
Lis nie uśmiechnęła się. Czuła się chora ze wstydu i złości. Szukała te raz w siostrze oznak wybaczenia, miękkości. Ale Portia siedziała, przyciskając do piersi kieliszek i patrząc – niemal ze znudzeniem – w stroni cieplarni. Wiatr nadal zawodził.
– Poszłam kiedyś do tej lodziarni. Pamiętasz ją? – powiedziała Lis z roztargnieniem.
– Jeszcze jej nie zlikwidowali? Nie byłam tam od lat. Jak tam teraz jest w środku?
– Tam się nie wchodzi do środka. Nie pamiętasz?
– Aha, rzeczywiście.
Lis przypomniała sobie, jak tam chodziły ze swoją holenderską „ochro-niarką" Jolandą i kupowały przy okienku waniliowe lody w rożkach. A potem siedziały z nimi na lepkiej ławie przy piknikowym stole obok parkingu. Jeżeli to było w dzień, to szybowały nad nimi pszczoły, a jeżeli wieczorem, to mogły obserwować ćmy i chrabąszcze lecące nieprzytomnie w stronę hipnotyzującego je blasku lamp i umierające wspaniałą, szybką śmiercią.
– Brałyśmy lody z wiśniową polewą – przypomniała sobie młodsza siostra, mrużąc oczy.
– I lody zawsze się topiły, i ściekały po rożku. Trzeba się było zawsze spieszyć i zlizać, zanim spłynęły po ręce.
– Oczywiście. Pamiętam.
Zamilkły, a wycie wiatru wzmogło się. Lis poszła do cieplarni i zamknęła szczelnie otwór wentylacyjny. Wycie ucichło, ale nie ustało. Lis wróciła do salonu i powiedziała:
– Nigdy ci o tym nie wspominałam, ale na wiosnę miałam romans. I muszę ci trochę o nim opowiedzieć.
Samochód jedzie z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę, aż silnik jęczy jak torturowany. Owen Atcheson mija jakieś budynki, na których oknach naklejona jest na krzyż taśma, tak jakby spodziewano się nie jesiennej burzy, a huraganu, potem przejeżdża obok terenu budowy i dalej
obok punktu sprzedaży samochodów Forda, nad którym powoli jak latarnia morska obraca się niebiesko-czerwony szyld świetlny.
Następnie szosa numer 236 zaczyna wić się wśród pagórków znajdujących się na obrzeżu Ridgeton – pagórków będących częścią pasma górskiego, które o kilka godzin drogi stąd wznosi się wysoko ponad kamienną doliną Indian Leap, gdzie stracił życie Robert Gillespie.
Owen zwalnia na zakrętach, a potem znowu przyspiesza do pięćdziesięciu mil na godzinę i przeskakuje na czerwonym świetle skrzyżowanie z szosą numer 116. Droga wspina się teraz na szczyt długiego wzniesienia, a Owen – na prawo od siebie, trzydzieści stóp niżej – widzi przez chwilę wodę. Z ciemnego potoku wyrastają czarne, wysokie przęsła dźwigające stary most filarowy, po którym biegnie linia kolejowa łącząca Boston z Hartford i Nowym Jorkiem. Owen znowu zwalnia, a potem zdejmuje nogę z hamulca i przyspiesza na prostym odcinku drogi, który zaprowadzi go do śródmieścia Ridgeton.
Beżowe subaru zdaje się wynurzać leniwym ruchem z krzaków, w których było ukryte. Jednak Owen widzi, że jego tylne koła obracają się bardzo szybko, rozpryskując błoto, i że właściwie pojazd porusza się z dużą prędkością. Jeszcze na ułamek sekundy przed potężnym walnięciem Owen myśli, że mógłby uniknąć kolizji, bo oba samochody są bardzo blisko siebie, a mimo to nie zderzają się. Ale potem subaru uderza mocno w sam środek cherokee. Następuje szarpnięcie, wskutek którego szyja Owena ulega gwałtownemu skręceniu. Ból zalewa mu twarz potężną falą, a bólowi towarzyszy wybuch żółtego światła.
Subaru zatrzymuje się na krawędzi skały, a cherokee przewraca się na bok. Kołysze się przez krótką chwilę, która Owenowi wydaje się wiecznością i podczas której widzi on – o sześć stóp od siebie – twarz Michaela Hrubeka. Hrubek szczerzy zęby w wariackim uśmiechu i wali ręką w kierownicę, wrzeszcząc coś głośno i najwyraźniej chcąc, żeby Owen go usłyszał. Owen patrzy na Hrubeka, ale nie dociera do niego to, co szaleniec chciał mu powiedzieć, bo w tejże samej chwili jego samochód zaczyna spadać w dół, w stronę strumienia.
Portia roześmiała się i spytała zaskoczona:
– Ty? Miałaś romans?
Starsza siostra patrzyła na smugi szarego deszczu spełzające po szybach.
– Ja. Nie domyśliłabyś się tego, prawda?
No, pomyślała Lis. Zrobiłam to. Przyznałam się do tego po raz pierwszy. Powiedziałam o tym pierwszej osobie w życiu. Dzisiejszej nocy walą pioruny, ale jak dotąd żaden jakoś nie strzelił we mnie.
– Nigdy nic o tym nie wspominałaś. – Portia najwyraźniej była ubawiona. – Nie miałam żadnych podstaw, żeby cię podejrzewać.
– Nie wspominałam o tym chyba dlatego, że się bałam. Bałam się, że Owen się dowie. Znasz go przecież. Wiesz, jak potrafi się złościć.
– Przecież ja nie powiedziałabym mu o tym.
– Nie, nie, nie sądziłam, że mu powiesz. Ale mnie się wydawało, że jeżeli ktoś o tym będzie wiedział, to będzie większe prawdopodobieństwo, że sprawa się wyda. – Przerwała na chwilę, a potem mówiła dalej: – No i jest coś jeszcze… Ja się wstydziłam. Bałam się… Nie wiedziałam, co sobie o mnie pomyślisz.
Читать дальше