– Więc pan nie ma pojęcia, dokąd on zmierza? – zapytała Lis.
– Rzeczywiście nie wiem tego. Jest prawdopodobne, że on też tego nie wie i że nie zdąża świadomie do jakiegoś określonego miejsca. Problem z nim polega na tym, że nie można brać dosłownie tego, co mówi. Żeby go zrozumieć, trzeba wniknąć głębiej. Weźmy na przykład ten list, który do pani napisał. Czy w tym liście w środku słów były duże litery?
– Tak. To było bardzo dziwne.
– Michael tak robi. Widzi takie związki między rzeczami, które dla nas nie istnieją. Czy mógłbym zobaczyć ten list?
Lis poszła do kuchni, znalazła list i wróciła z nim do cieplarni. Kohler stał tam i trzymał w rękach małe zdjęcie oprawione w ceramiczną ramkę.
– To pani ojciec? – zapytał.
– Mówią, że jestem do niego podobna.
– Tak, jest pewne podobieństwo. Oczy i broda… On był, niech zgadnę… profesorem?
– Raczej uczonym z bożej łaski.
Zdjęcie zostało zrobione dwa dni po powrocie ojca z Jerez. Ojciec wsiadał na nim do cadillaka, którym miał udać się na lotnisko. Lis nacisnęła spust migawki, stojąc za wystającym brzuchem matki, w którym pływała jej siostra nie mająca pojęcia o tym, że właśnie następuje łzawe pożegnanie.
– Był biznesmenem, ale zawsze chciał uczyć. Mówił o tym wiele razy. Byłby z niego wspaniały uczony.
– Äpani jest profesorem?
– Jestem nauczycielką. Uczę-angielskiego w szkole średniej. A jak to jest z panem? – zapytała. – O ile wiem, medycyna to zawód dziedziczny.
– O tak, rzeczywiście. Mój ojciec był lekarzem. – Kohler roześmiał się. – Chciał, żebym został historykiem sztuki. To było jego marzenie. Potem niechętnie zgodził się, żebym poszedł na medycynę. Pod warunkiem, że zostanę chirurgiem.
– Ale pan uznał, że chirurgia to nie dla pana, tak?
– Oczywiście. Chciałem być psychiatrą, nikim innym. Walczyłem z nim zębami i pazurami. Mówił, że ten zawód mnie zniszczy, doprowadzi do obłędu i zabije.
– A więc – powiedziała Lis – sam był psychiatrą. '
– No tak.
– Czy psychiatria go zabiła?
– Nie. Jest na emeryturze. Mieszka na Florydzie.
– Co pozostawię bez komentarza – powiedziała Lis. Kohler uśmiechnął się.
– A dlaczego? – spytała wtedy Lis.
– Dlaczego co?
– Dlaczego wybrał pan psychiatrię?
– Chciałem leczyć schizofreników.
– Ja myślę, że zrobiłby pan większe pieniądze, kładąc na kozetce różnych bogaczy. Dlaczego pan wybrał schizofreników?
Kohler znów się uśmiechnął. – Tak szczerze mówiąc, to z powodu choroby matki… No tak, ma pani ten list?
Wziął list w swoje krótkie kobiece palce i szybko przeczytał. Lis nie zauważyła, żeby w jakikolwiek sposób zareagował.
– Proszę popatrzeć – powiedział i zacytował, pokazując jej list: – To JEST bardzo ważnE. trzyMają mnie i naopowiadali kłamstw o mnie tym w wasZyngtonie i caleMu chĘtnie oCZerniającemu człOwieka światu. oNi mYślą, że jestem niebezpieczny… Widzi pani, co on naprawdę chce powiedzieć?
– Nie, chyba nie.
– Proszę spojrzeć na duże litery. JESTEM ZMĘCZONY. Lis poczuła, że przechodzi ją zimny dreszcz.
– Świat Michaela ma wiele warstw znaczeniowych. Słowo „Nieprzerwanie" zawiera imię „Ewa". – Przyjrzał się listowi jeszcze raz. – „Zemsta", „ewa", „zdrada".
Pokręcił głową, a potem odłożył list i popatrzył na Lis uważnie. Lis nagle poczuła, że jest zmieszana. A kiedy wreszcie się odezwał i poprosił, żeby mu opowiedziała o Indian Leap, zaczęła mówić dopiero po minucie.
Ciągnąc się na północny wschód od Ridgeton, szosa numer 116 wije się powoli przez najpiękniejsze i najszkaradniejsze okolice w całym stanie: przebiega obok malowniczych ferm mlecznych i gospodarstw, w których hoduje się konie, poprzez niezbyt wielkie, ale stare lasy i w końcu przez szereg średniej wielkości miast i obok porzuconych fabryk, których nikt nie chce nawet za darmo. W pobliżu jednego z takich biednych miasteczek zwanego Pickford znajduje się pięćsetakrowy obszar, na którym można znaleźć skalne urwiska i sosnowe lasy. Ten obszar to Park Stanowy Indian Leap.
Przez ten Park przebiega leniwie kanion w kształcie litery S. Kanion ten ciągnie się na obszarze pół mili między parkingiem przy szosie numer 116 a miejscem zwanym Plażą Rocky Point. Ta plaża to ponury kamienny wał leżący nad sztucznym jeziorem mającym milę szerokości i dwie mile długości. Niedaleko tej plaży, w lesie, wznosi się coś, co obsługa Parku Stanowego nazywa nieco na wyrost „szczytem", mimo że jest to wzgórze o płaskim wierzchołku mające sześćset stóp wysokości.
To skaliste wzgórze zamieszkane jest przez duchy. Gdyż w roku 1758 mała grupa Mohikanów, ścigana przez Peąuotów, wybrała tutaj śmierć, nie chcąc wpaść w ręce wroga. Wszyscy ci Mohikanie zeskoczyli ze skały w przepaść. Kobiety rzucały krzyczące z przerażenia dzieci, a potem skakały same wraz ze swoimi mężczyznami. Lis wciąż pamiętała ilustrację z podręcznika historii do szóstej klasy, która przedstawiała ze szczegółami indiańską sąuaw, przypominającą bardziej Veronikę Lake niż mohi-kańską księżniczkę, trzymającą zapłakane dziecko – tuż przed skokiem w przepaść. Przyjechawszy tu po raz pierwszy, w czasach gdy była chudą, bladą dziewczynką, Lis chodziła po tych lasach i skałach bliska łez – myśląc o całych rodzinach skaczących na spotkanie śmierci. Nawet teraz, po trzydziestu latach, siedząc naprzeciwko Kohlera, czuła ten zimny dreszcz, który przenikał ją w dzieciństwie, kiedy słuchała tej historii.
Sześć miesięcy temu, pierwszego maja, Atchesonowie i poznane przez nich w klubie wiejskim małżeństwo Gillespiech zaplanowali sobie piknik w Indian Leap. Miały z nimi pojechać Portia i była uczennica Lis, Claire Sutherland.
Poranek, a był to poranek niedzielny, okazał się pechowy. Kiedy Lis i Owen mieli już wyjeżdżać, zadzwonił telefon. Okazało się, że Owen musi pojechać na parę godzin do biura. Lis zdążyła się już przyzwyczaić do nadgorliwości męża, ale tym razem była zła na niego. Owen od pewnego czasu pracował prawie w każdą niedzielę. Tym razem posprzeczali się, przy czym początkowo dość spokojna wymiana zdań przeszła w ostrą kłótnię. Owen pozostał przy swoim, obiecał jednak, że spotka się z nimi w Parku nie później niż o wpół do drugiej albo o drugiej.
– Dopiero potem uświadomiłam sobie, jakie to szczęście, że się uparł – powiedziała Lis do Kohlera. – Gdyby nie pojechał do pracy… Działanie losu jest nieraz przedziwne.
Portia, Claire i ona, opowiadała dalej, pojechały z Dorothy i Robertem Gillespie ich land cruiserem. Była to przyjemna przejażdżka trwająca dwie godziny. Skoro tylko znaleźli się w Parku, Lis poczuła się nieswojo. Wydawało jej się, że ktoś ich obserwuje. Była przekonana, że idąc do znajdującego się w domku myśliwskim telefonu, widziała w odległych zaroślach kogoś, kto na nią patrzył. Ponieważ miała wrażenie, że twarz tego kogoś jest znajoma i że ten ktoś to mężczyzna, pomyślała przez chwilę, że jest to Owen, który postanowił jednak nie jechać do pracy. Ale twarz zniknęła w zaroślach, a ona, zadzwoniwszy do biura Owena, zastała go tam.
– Jeszcze nie wyjechałeś? – zapytała rozczarowana, bo było już południe i wobec tego Owen nie mógł zdążyć do Parku przed drugą.
– Wyjeżdżam za piętnaście minut – odpowiedział. – Jesteście już na miejscu?
– Właśnie dojechaliśmy. Dzwonię ze sklepu z pamiątkami.
– Aha – roześmiał się Owen – więc kup mi taki szalecik z sosnowego drewna. Dam go Charliemu za to, że mnie zmusił, żebym dziś przyjechał do biura.
Читать дальше