Dorothy zostawiła w samochodzie książkę Lis. „Hamleta". Lis przygotowywała się do końcowych egzaminów i dlatego wzięła ze sobą zaczytany i pokryty notatkami egzemplarz.
– Miałam zajęte ręce, bo niosłam różne rzeczy, i Dorothy powiedziała, że ona weźmie książkę. Ale zapomniała i zostawiła ją w samochodzie.
Lis powiedziała jej, żeby się tym nie przejmowała, i dodała, że nie ma nastroju do pracy. Ale Robert zerwał się i oświadczył, że pójdzie po książkę. Wtedy Dorothy zauważyła kwaśno, że on gotowy jest zrobić wszystko dla każdej osoby, która nosi spódnicę. Lis przypuszczała, że to miał być żart, jednak ten żart się nie udał, bo oboje – ona i Robert – poczuli się dotknięci.
– Robert zapytał ją, co przez to rozumie. Dorothy machnęła ręką i powiedziała: „Oj, idź już po tę cholerną książkę" czy coś w tym rodzaju. Potem dodała, że powinien biec przez całą drogę w obie strony. „Zrzucisz w ten sposób trochę tłuszczu. Zobaczcie, jemu rosną piersi".
Lis była zmieszana – ze względu na Claire. Robert pobiegł rozzłoszczony, a Dorothy wróciła do czytania swojego czasopisma.
Lis ściągnęła szorty i rozpięła koszulową bluzkę, pod którą miała biki-ni. Położyła się na ciepłych kamieniach i zamknęła oczy, usiłując nie zasnąć (drzemki w ciągu dnia są zakazane dla cierpiących na bezsenność). Claire, z którą Robert zdążył się zaprzyjaźnić po drodze, była jedyną osobą zdającą się niecierpliwie czekać na jego powrót. Kiedy upłynęło już pół godziny, a on nie wracał, wstała i powiedziała, że idzie go poszukać. Lis podniosła wzrok. Dziewczyna szła w stronę sterczących w górę skał. Te skały, odrażające i fascynujące zarazem, robiły wrażenie twardych jak wypolerowana kość. Na ich widok Lis przypomniała sobie żółtą czaszkę leżącą w pracowni biologicznej.
Potem Lis zobaczyła, że Claire stoi u wlotu do kanionu, o jakieś ćwierć mili od plaży. A następnie dziewczyna zniknęła jej z oczu.
– Po jakimś czasie – powiedziała Lis Kohlerowi – zaczęłam się zastanawiać, gdzie oni się podziali. Co się dzieje? – myślałam. Byłam poważnie zaniepokojona. Wzięłam torebkę i ruszyłam w stronę tego miejsca, w którym zniknęła Claire.
Nagle mignęła jej przed oczami plama koloru. Pomyślała, że ta plama jest żółta jak szorty Claire. Pobiegła do kanionu. Wbiegła w głąb, pokonała tak jakieś sto jardów i zobaczyła krew.
– Krew?
Krew była tuż przed jaskinią. Wejście do jaskini było kiedyś zagrodzone łańcuchem, ale ktoś wyrwał słupek, do którego ten łańcuch był przymocowany, i odrzucił go na bok.
Nie – pomyślała – za nic tam nie wejdę. Ale uklękła i zajrzała do środka. Powietrze w środku było chłodne i pachniało mokrym kamieniem, gliną i pleśnią.
Poczuła, że ktoś za nią stoi. Był to potężny mężczyzna, który pojawił się o kilka stóp od niej.
– Michael? – zapytał Kohler. Lis kiwnęła głową.
Hrubek zaczął wyć jak zwierzę. Miał w ręce zakrwawiony kamień. Patrząc na nią, wrzasnął: Sic semper tyrannis!
Richard Kohler podniósł szczupłą dłoń, dając jej znak, żeby zaczekała. I po raz pierwszy tego wieczora zapisał coś sobie.
Nie pomyślała pani, że można by pójść poszukać strażnika leśnego? – zapytał.
Lis nagle zrobiła się zła. Dlaczego on zadaje takie pytanie? Takie, jakie zadają prawnicy i policjanci. Czy nie pomyślałam, że może trzeba poszukać strażnika? Przecież, na miłość boską, zawsze tak jest. Zawsze jest tak, że postąpilibyśmy inaczej, gdybyśmy mogli. Czyż nie mamy nieraz ochoty przerobić całego naszego życia? Biegu czasu nie da się odwrócić. Gdyby było inaczej, to byśmy oszaleli.
– Tak, pomyślałam o tym. Ale nie wiem… po prostu wpadłam w panikę. Wbiegłam do jaskini.
W środku nie było bardzo ciemno. Przez jakąś szczelinę znajdującą się trzydzieści, a może czterdzieści stóp nad jej głową wpadało blade światło.
Ściany wznosiły się pionowo, ze sklepienia jaskini zwisały stalaktyty. Lis, przerażona, oparła się o ścianę, chcąc złapać równowagę. W jaskini rozległ się jęk. Ten jęk przypominał dźwięk oboju albo wiatru w trzcinach. Był straszny! Lis spojrzała pod nogi i znowu zobaczyła krew.
W tej chwili przez otwór wejściowy do jaskini wsunął się Hrubek. Lis odwróciła się i zaczęła biec przed siebie. Nie miała pojęcia, dokąd biegnie, nie myślała o tym, po prostu biegła. Kiedy wydostała się z głównej sali, pognała długim korytarzem, wysokim na jakieś osiem stóp. Hrubek był gdzieś za nią. Biegnąc, Lis zauważyła, że tunel się zmniejsza. Teraz miał już sześć stóp wysokości i był znacznie węższy. W pewnym momencie Lis uderzyła się o skałę i rozcięła sobie czoło – bliznę ma do dzisiaj. W tej chwili korytarz miał już tylko pięć stóp wysokości i Lis biegła zgięta wpół. Potem sufit obniżył się jeszcze – był na wysokości czterech stóp. A później Lis musiała się zacząć czołgać.
Przed nią tunel jeszcze się zmniejszył, chociaż po drugiej stronie bardzo wąskiego otworu zdawał się poszerzać. Było tam też jaśniej. Ale żeby tamtędy uciec, musiałaby się przeczołgać przez tunel wysoki na jakieś dwanaście cali – mając Hrubeka tuż za sobą.
– Myśl o tym, że będę taka… no, taka obnażona… Bo miałam przecież na sobie tylko kostium kąpielowy… Nie byłam w stanie tego zrobić. Skręciłam w lewo i wpełzłam w jakiś większy otwór.
Było ciemno, ale ona czuła, że krąży tu chłodne powietrze, i doszła do wniosku, że ma przed sobą jakąś dużą przestrzeń. Weszła do środka, posuwając się po omacku po gładkim podłożu. Kiedy się obejrzała, zobaczyła wejście, które było nieco jaśniejsze niż otaczające ją ściany. Stopniowo zrobiło się ciemniejsze, a potem znowu się rozjaśniło i Lis usłyszała jakieś syczenie. Hrubek znajdował się gdzieś koło niej w tej małej jaskini. Lis położyła się płasko na ziemi. Gryzła palce, żeby powstrzymać szloch.
– Człowiek, który nie był w takim miejscu, nie ma pojęcia, co to jest hałas. Byłam pewna, że zdradzi mnie bicie serca albo pulsowanie krwi. Słyszałam własne łzy kapiące na ziemię.
Przez chwilę Hrubek kręcił się po jaskini. Minął ją, przechodząc najwyżej o pięć stóp od niej. Potem zatrzymał się, wciągnął powietrze i mruknął:
– Tutaj jest kobieta. Czuję zapach jej dupy.
Lis zerwała się i zaczęła biec. Nie mogła dłużej wytrzymać.
– Dopadłam do otworu i wbiegłam w wąski korytarz, w ten sam, którym tam przyszłam. To znaczy myślałam, że to ten sam. Ale okazało się, że źle skręciłam.
W pewnym sensie miała szczęście. Bo było tu więcej światła i jaskinia okazała się wysoka. Lis zobaczyła wyrzucone papierosy i puszki po piwie, co nasunęło jej myśl, że zbliża się do wyjścia. Biegła w stronę światła.
– A później poczułam podmuch i usłyszałam, że gdzieś nad moją głową spływa woda. Rzuciłam się w tamtą stronę. I właśnie tam znalazłam ciało. – Spojrzała przez zaparowane okna, za którymi w ogrodzie hulał teraz wiatr. – Z początku go nie poznałam. Bo było za dużo krwi.
Naziemi leżał Robert Gillespie.
– Jego ciało było dziwnie skręcone. Wyglądał jak szmaciana lalka, a głowę miał rozpłataną. Ale żył.
Lis wzięła go za rękę i pochyliła się nad nim, błagając go, żeby oddychał.
– Sprowadzę pomoc – powiedziała.
Ale nagle usłyszała kroki. O dziesięć stóp od nich stał Hrubek i gapił się na nich. Uśmiechał się cynicznie i coś mruczał.
Читать дальше