– Nie wygra, jeżeli będziemy zeznawać tak jak trzeba.
– To znaczy kłamać, tak?
Heck milczał przez chwilę. – Znajdziemy go po prostu i odstawimy do szpitala. Nic więcej.
– Słuchaj, Trenton, czy sfałszowałeś kiedyś protokół?
– Nie.
– A czy kiedykolwiek popełniłeś krzywoprzysięstwo?
– Wiesz dobrze, że nigdy.
– Wiem, że nie nosisz teraz odznaki i myślisz inaczej niż my. Ale prawda jest taka, że nie możemy przekroczyć granicy stanu.
Heck zrozumiał nagle, że Charlie Fennel i młody policjant, szukając Hrubeka, chcieli po prostu wykonać swoją robotę i nic więcej. Oczywiście byli gotowi dać z siebie wszystko, nawet pracować w nadgodzinach, ale tylko po to, żeby wykonać swoją robotę.
A ściganie szaleńca poza granicą stanu – to już nie była ich robota.
– Przykro mi, Trenton.
– Do tej pory chyba nikt nie zawiadomił policji z Massachusetts? – dociekał Trenton. – Przecież zejdzie z pół godziny, zanim oni się tutaj pojawią. Albo nawet dłużej. A on złapie następną okazję i będzie do tego czasu daleko stąd!
– No to trudno – powiedział Fennel. – Tak to już jest… Wiem, ile te pieniądze dla ciebie znaczą.
Heck przez chwilę stał, trzymając się pod boki, i patrzył na tablicę. Potem powoli pokiwał głową.
– Nie mamy co dyskutować. Ty zrobisz, co musisz.
– Przykro mi z tego powodu.
– W porządku. Nie mam do ciebie pretensji.
Heck poszedł w kierunku Emila. -A teraz wybaczcie…
– Trenton, nie – powiedział Fennel twardo.
Heck zignorował to i szedł dalej w stronę Emila przywiązanego do jakiegoś drzewa.
– Trenton…
– Co? – zapytał ostro Heck, odwracając się.
– Nie mogę pozwolić, żebyś poszedł sam.
– Nie denerwuj mnie, dobra?
– Chcesz iść sam? Jesteś cywilem. Nie mógłbyś twierdzić, że chodziło o ściganie po świeżych śladach, nawet gdyby to był przestępca. Przekroczysz granicę i będziesz oskarżony o porwanie. Na sto procent. Narobisz sobie prawdziwych kłopotów.
– A co będzie, jeżeli on jeszcze kogoś zabije? Ty go chcesz tak po prostu wypuścić.
– W tym fachu są przepisy i ja mam zamiar ich się trzymać. I dopilnuję, żebyś ty też ich się trzymał.
– Chcesz powiedzieć, że mnie powstrzymasz? – Heck splunął. – Że posłużysz się bronią? Tym swoim służbowym glockiem?
Fennela najwyraźniej ubodło to pytanie, ale Heck go nie przeprosił. Stał z zaciśniętymi pięściami jak uczniak gotowy do bójki.
– Nie bądź głupi, Trenton – powiedział dobrodusznie Fennel. – Zastanów się. Przede wszystkim ten lekarz, ten Adler, to kutas. Myślisz, że ci zapłaci, jeżeli złapiesz tego jego świra w innym stanie? Wiesz, że cię oszuka, jeżeli tylko będzie mógł. A co, jeżeli jakiś prawnik-pedał, spec od spraw obywatelskich, weźmie cię w obroty za to, że porwałeś biednego przygłupa? Ani się obejrzysz, a dostaniesz porządnie w dupę.
Nie byłoby to aż tak bolesne, gdyby nie znajdowali się tak blisko, gdyby okazało się, że Hrubek jest na Florydzie albo w Toronto. Ale oni byli tak cholernie blisko… Trenton Heck spojrzał na Fennela, a potem na łąki, które wydawały się białe, jakby pokryte śniegiem czy wapnem. W oddali zamajaczył mu kształt pleców jakiegoś mężczyzny, który biegł pochylony. Kiedy jednak Heck wysilił wzrok, okazało się, że to krzak. Zrozumiał, że zobaczył to, co podsunęła mu wyobraźnia.
Nie odzywając się słowem, odwiązał psa i zdjął mu uprząż do tropienia, a potem włożył zwykłą obrożę ze smyczą.
– Chodź! – powiedział i wrócił do samochodu policyjnego, żeby tam poczekać na Fennela i Chłoptasia. Emil dreptał posłusznie obok niego.
Nie zauważyli go przez całą długą minutę, którą on wykorzystał na rozglądanie się po odrapanym gabinecie. Znajdowało się tu tanie biurko, dywan w jaskrawozielonym kolorze, były też książki w podartych obwolutach albo bez obwolut oraz sterty teczek z szarej tektury. Ściany wydawały się niezbyt czyste, a całość oświetlała mrugająca świetlówka.
Owen Atcheson był właścicielem domu i majsterkowiczem. Od razu zorientował się, że boazeria tutaj pochodzi z taniego sklepu i że została ułożona przez jeszcze tańszego rzemieślnika. Ze dywan jest poplamiony, a szyby w oknach brudne. Zauważył też od razu, że w przeciwieństwie do szyb okiennych, szkło, za którym znajdują się dyplomy lekarskie, lśni czystością.
– Przepraszam.
Mężczyźni odwrócili się. Ten w mundurze – prawdopodobnie Haver-sham, kapitan i równy gość – obrócił się na obcasach swoich policyjnych butów. A ten drugi, ten, do którego należał gabinet, blondyn około pięćdziesiątki – wyglądał tak, jakby ostatniej nocy spał tylko dwie godziny. Mimo to wzrok miał bystry i patrzył uważnie na gościa.
Owen przedstawił się i zapytał:
– Doktor Adler, prawda?
– Tak – powiedział dyrektor szpitala tonem, który nie był ani uprzejmy, ani opryskliwy. – Czym mogę panu służyć?
Policjant, po którego wyrazie twarzy można było poznać, że pamięta nazwisko Atcheson, przyjrzał się ubraniu nowo przybyłego.
– Mieszkam w Ridgeton – powiedział Owen. – To na zachód stąd, jakieś…
– Atak. Ridgeton. Wiem, gdzie to jest.
– Chodzi mi o Michaela Hrubeka. W oczach Adlera pojawił się popłoch.
– Skąd pan wie, że on się oddalił?
– Oddalił się? – zapytał Owen ironicznie.
– Kim pan właściwie jest?
– To pańska żona…? – wtrącił się policjant.
– Tak.
Adler kiwnął głową. – Aha, pańska żona to ta kobieta, która zeznawała? Szeryf niedawno dzwonił w jej sprawie. To znaczy w związku z listem, który napisał Hrubek.
Lekarz zmrużył oczy, jakby zastanawiając się, gdzie umiejscowić Owena w konstelacji osób, wokół których wszystko obracało się tego wieczora.
– Nie złapaliście go jeszcze?
– Niezupełnie. Ale nie ma się pan czym martwić, naprawdę.
– Nie mam? Ten list, który wasz pacjent przysłał mojej żonie, był dość przerażający.
– Jak już wyjaśniliśmy szeryfowi… -Adler spojrzał na Havershama i mówił dalej: – Hrubek cierpi na schizofrenię paranoidalną. To, co tacy pacjenci piszą, przeważnie jest pozbawione sensu. Nie ma się czym mart…
– Przeważnie pozbawione jest sensu? A nie zawsze? Rozumiem. A nie uważa pan przypadkiem, że mam się czym martwić, skoro on groził żonie na procesie, skoro potem, parę miesięcy temu, napisał ten list i skoro teraz uciekł?
– To naprawdę nie pańska sprawa, proszę pana – powiedział Adler. – A my jesteśmy naprawdę zajęci…
– Bezpieczeństwo mojej żony to moja sprawa. – Owen spojrzał na lewą dłoń lekarza. – Mąż ma obowiązek troszczyć się o żonę. Czy pan nie troszczy się o swoją? – Zauważył z przyjemnością, że Adler już zaczął darzyć go antypatią. – Proszę mi powiedzieć, dlaczego szuka go tylko czterech ludzi.
Dyrektor szpitala skrzywił się. – Ci, co go ścigają, to doświadczeni tropiciele. Mają psy. Dadzą sobie radę lepiej niż tuzin policjantów błąkających się w ciemności.
– On jest w Watertown?
– Był tam. Wygląda na to, że zmierza na północ. To znaczy tak, on zmierza na północ.
Z zewnątrz dobiegły odgłosy stukania młotkiem. Owen przypomniał sobie, że wchodząc na teren szpitala, widział robotników niosących płaty sklejki w stronę pomieszczenia z dużymi oknami, które wyglądało na kafeterię.
– Ale czy oni naprawdę go znaleźli? – zapytał Owen szorstko i zauważył, że antypatia, jaką darzył go lekarz, zamieniła się w nienawiść. Jako prawnik był jednak do takich rzeczy przyzwyczajony.
Читать дальше