A zaraz potem: – Leżeć!
Pies położył się, posłuszny, ale zirytowany tym, że dla niego gra już się skończyła. Heck przywiązał go do drzewa.
– Jeżeli chcesz, to ja teraz poprowadzę – szepnął Fennel tonem na tyle stanowczym, że można było wyczuć, kto tu jest szefem.
Heck był oczywiście gotów zrezygnować z roli dowódcy, do której zresztą nie powinien był wcale pretendować, ale za nic nie chciał stracić momentu wiązania uciekiniera. Bo nie mogło być żadnej dyskusji co do tego, komu należy się nagroda. Heck kiwnął głową w stronę Fennela i wyjął walthera.
Chłoptaś, któremu płonęły oczy i który ze swoją bronią automatyczną w rękach nie wyglądał już tak chłopięco, przeszedł na bok, kierując się na północ od drzew, tak jak ruchem dłoni nakazał mu Fennel. Heck i Fennel poszli środkiem drogi. Poruszali się bardzo powoli. Nie mogli posłużyć się latarkami, a zagajnik był ciemny, bo rosły w nim świerki kanadyjskie, których gęste gałęzie leżały warstwami jedne na drugich jak poszarpane spódnice.
Jęki stały się mocniejsze. Wszystkim trzem mężczyznom zamarły serca.
Kiedy Heck zobaczył ciężarówkę, stojącą krzywo w cieniu, poczuł mdłości, bo przyszło mu do głowy, że to jęczy nie Hrubek, ale kierowca, którego szaleniec zaatakował i któremu wypruł kiszki. Zresztą nie wiadomo – może ten jęczący ma dziurę w piersi? Heck i Fennel spojrzeli na siebie, milcząc i myśląc to samo, ale szli ostrożnie dalej.
A potem Heck go zobaczył. Zobaczył niewyraźny kształt w oddali.
Zobaczył Michaela Hrubeka, który był tak gruby w pasie, że wydawał się zdeformowany.
Zobaczył Michaela Hrubeka jęczącego, wyjącego jak pies do księżyca.
Michael leżał na ziemi. Próbował wstać. Może upadł, raniąc się, a może uderzyła go ciężarówka.
A może usłyszał ujadanie labradorów i udawał, że jest ranny, czekając, aż ścigający podejdą bliżej.
Naprzeciwko Hecka i Fennela, po drugiej stronie polanki, pojawił się Chłoptaś. Fennel podniósł w górę trzy palce. Młody policjant odpowiedział tym samym. Wtedy Fennel odbezpieczył broń i podniósł rękę nad głowę. Jeden palec. Dwa… Trzy… Trzej mężczyźni z pistoletami w dłoniach wskoczyli na polankę i oświetlili halogenowymi latarkami masywne ciało.
Nie ruszać się!
Na litość boską, pomyślał Trenton Heck i poczuł, że ma miękkie nogi, co tu się dzieje?
Szaleniec leżący na ziemi piszczał jak sójka. Nagle rozpadł się na dwie połowy, z których jedna, biała jak śmierć, wyskoczyła w górę.
Co się dzieje?
Heck przesunął światło latarki na tę część szaleńca, która pozostała na ziemi, na tę część, która teraz szukała w popłochu czegoś, czym mogłaby okryć duże piersi.
– Cholera! Co za skurwysyn! – krzyknęła górna część nerwowym tenorem. – Co wy, do diabła, robicie?!
Chłoptaś roześmiał się pierwszy. Fennel natychmiast mu zawtórował. Heck też by się roześmiał, gdyby nie był taki wściekły z powodu utraty nagrody. No bo ten widok… widok chudego faceta szukającego desperacko spodenek, faceta z długim kondomem dyndającym na szybko kurczącym się członku… czegoś tak śmiesznego Heck nie widział już bardzo dawno.
– Nie róbcie mi nic złego – zawodziła kobieta.
– Skurwysyn – warknął jeszcze raz chudy facet.
Heck odzyskał humor i zagwizdał melodię „Dueling Banjos" z filmu Wybawienie.
– Ja chcę jego – powiedział Charlie Fennel cienkim głosem. – Bo on jest taki śliczny.
– Oj, świntuchy – krzyknął Heck. Kobieta zaczęła płakać.
– Cholera jasna…
Młody człowiek zapinał spodnie.
– Uspokójcie się. – Fennel oświetlił swoją odznakę. – My jesteśmy z policji stanowej.
– To nie było śmieszne. Nie obchodzi mnie, kim jesteście. To ona tego chciała. Poderwała mnie w tym barze przy drodze. To był jej pomysł.
Kobieta uspokajała się. Jej spokój rósł wprost proporcjonalnie do liczby części garderoby, jakie na siebie stopniowo wkładała.
– Mój pomysł?! Może jeszcze powiesz, że jestem tania.
– Ja nie chciałem…
– Tamto to wasza sprawa – skwitował Fennel. – Ale to, że mieliście pasażera na gapę – to już nasza broszka. Podwieźliście go jakieś dziesięć mil. To uciekinier.
Heck także doszedł do wniosku, że tak musiało być, i był zły na siebie za to, że nie przyszło mu to do głowy wcześniej. Hrubek uczepił się tylnego zderzaka albo wsiadł z tyłu do ciężarówki. To dlatego zapach był taki słaby i dlatego ciągnął się po szosie.
– Jezu, mówicie o tym facecie, co był na parkingu w Watertown? O tym dużym?
– To pan jest tym kierowcą? – zapytał Heck. – To pana pytał, jak można się dostać do Bostonu?
– Cholera, może on jeszcze tam jest?
Ale Chłoptaś już zdążył sprawdzić dach ciężarówki i jej podwozie.
– Nie, nie ma go tu. A tył jest zamknięty. Musiał uciec, kiedy się zatrzymaliście.
– O Jezu – szeptał przerażony kierowca. – On potrafi zabić, tak? Jezu, Jezu drogi…
Kobieta znowu zaczęła płakać.
– To był ostatni raz. Przysięgam. Nigdy więcej. Fennel zapytał ich, jak długo tu są.
– Jakieś piętnaście minut.
– A słyszeliście coś, gołąbeczki?
– Nic a nic – powiedział skwapliwie kierowca.
– Ja też nic nie słyszałam – dodała kobieta, pociągając nosem. – I nie podoba mi się, że pan tak do nas mówi.
– Aha – odrzekł Fennel, a potem zwrócił się do młodego człowieka, który zapinał koszulę: – A teraz proponuję, żeby pan wsiadł do samochodu i zawiózł tę damę do domu.
– Mam ją zawieźć do domu? Nie ma mowy.
– Ty palancie – warknęła ona. – Ty cholerny gnojku.
– Myślę, synu, że powinien pan to zrobić – powiedział Heck.
– No dobra. Jeżeli ona nie mieszka zbyt daleko. Mam na ciężarówce części samochodowe i muszę je dowieźć do Bangor przed…
– Ty gnojku.
Fennel sprawdził zarośla koło ciężarówki.
– Ani śladu – zawołał.
– No, ja też bym uciekł – zaśmiał się Heck – gdybym ich usłyszał. Dobra, wracamy do roboty. On nie może być dalej niż o jakieś pół mili. Powinniśmy…
– Słuchaj, Trenton – odezwał się Chłoptaś – jest chyba problem.
Heck podniósł wzrok i zobaczył, że młody policjant wskazuje małą tablicę, którą minęli i której nie zauważyli. Heck i Fennel widzieli ją od tyłu. Podeszli do niej od przodu i przeczytali:
Witajcie w Massachusetts
Heck popatrzył na pochyłe zielone litery i zastanowił się, zdziwiony, dlaczego tak ładnie namalowaną tablicę umieszczono właśnie tutaj, na tej ciemnej wiejskiej drodze, przy której grasowali szaleńcy, jurni kierowcy i łatwe kelnerki. Westchnął i spojrzał na Fennela.
– Przykro mi, Trenton.
– Daj spokój, Charlie.
– Nie mamy prawa iść dalej.
– Ale on jest o pół mili stąd! Albo o jakieś dwieście jardów. A może nawet obserwuje nas zza tamtych drzew.
– Prawo jest prawem, Trenton. Musimy zawiadomić policjantów z Massachusetts.
– Nie. Łapmy go.
– Nie możemy przekroczyć granicy stanu.
– Powiemy, że chodziło o ściganie po świeżych śladach.
– Nie da się tak powiedzieć. On jest przestępcą. Adler mówił, że on nie zabił tego faceta, który był w worku. To było samobójstwo.
– Daj spokój, Charlie.
– Jeżeli on nie jest takim znowu świrem, a wygląda na to, że nie jest, to może wytoczyć nam proces o naruszenie nietykalności albo porwanie – jeżeli złapiemy go w Massachusetts. I kto wie, czy nie wygra tego procesu.
Читать дальше