Najwyraźniej Margaret często się niepokoiła, kiedy Rosalind była dzieckiem – liczne wizyty z każdym przeziębieniem i kaszlem – ale w zasadzie Rosalind wydawała się najzdrowsza z całej grupy: brak poważnych chorób czy urazów. Jessica leżała po narodzinach przez trzy dni w inkubatorze, a kiedy miała siedem lat, złamała rękę, spadając w szkole z drabinek, miała także niedowagę mniej więcej od dziewiątego roku życia. Obydwie przeszły ospę wietrzną. Obydwóm zrobiono wszystkie szczepienia. Rosalind usunięto rok temu wrastający paznokieć.
– Nie ma tu nic, co by potwierdzało zarówno maltretowanie, jak i Münchausena per procura – rzekła w końcu Cassie. Sam włączył magnetofon, w tle Andrews wygłaszał do agenta nieruchomości długą tyradę człowieka pokrzywdzonego.
Gdyby go tam nie było, to myślę, że bym ją zignorował.
– I nie ma też nic, co by je eliminowało. – Słyszałem w swoim głosie irytację.
– A jak chcesz w nieodwołalny sposób wyeliminować maltretowanie? Możemy tylko powiedzieć, że nie ma na to dowodów, co zresztą jest prawdą. Myślę, że to eliminuje Münchausena. Jak już wcześniej powiedziałam, Margaret i tak nie pasuje do profilu, a biorąc pod uwagę… W Münchausenie chodzi o to, że prędzej czy później następuje leczenie. Pozostałe dwie dziewczynki zostawiono w spokoju.
– Więc to i tak nie miało sensu – powiedziałem i odrzuciłem akta, zrobiłem to za mocno i połowa kartek spadła ze stołu na podłogę. – A to ci niespodzianka. Ta sprawa była popierniczona od samego początku. Możemy spokojnie wrzucić ją do piwnicy i zająć się czymś innym, co przynajmniej ma jakieś minimalne szanse na rozwiązanie, bo to jest strata czasu nas wszystkich.
Telefon Andrewsa skończył się i magnetofon zaczął świszczeć cicho, lecz uparcie, aż Sam go wyłączył. Cassie przykucnęła i zaczęła zbierać rozrzucone kartki z faksu. Przez bardzo długą chwilę nikt się nie odzywał.
***
Zastanawiam się, co sobie myślał Sam. Nigdy nie powiedział ani słowa, ale musiał wiedzieć, że coś jest nie tak, nie mógł tego nie zauważyć: nagle długie, szczęśliwe, studenckie wieczory we trójkę się skończyły, a atmosfera w pokoju operacyjnym zrobiła się jak żywcem wyjęta z Sartre’a. Możliwe, że w jakimś momencie Cassie opowiedziała mu całą historię, wypłakiwała mu się na ramieniu, choć wątpię – zawsze była zbyt dumna. Myślę, że prawdopodobnie dalej zapraszała go do siebie na kolacje i wyjaśniała, że mam problem z morderstwami dzieci – co tak naprawdę było zgodne z prawdą – i wolę spędzać wieczory, odpoczywając. I zapewne wyjaśniała to tak przekonująco i od niechcenia, że nawet jeśli Sam jej nie wierzył, wiedział, że ma nie zadawać pytań.
Wyobrażam sobie, że również i pozostali zauważyli. Detektywi zwykle są dość spostrzegawczy, a fakt, że Cudowne Bliźniaki ze sobą nie rozmawiają, był godzien tego, by stać się wiadomością dnia. W ciągu dwudziestu czterech godzin wydział musiała obiec nowina, wraz z całym wachlarzem krwistych hipotez, wśród których na pewno znalazło się i prawdziwe wyjaśnienie.
A może nie. Przez większość czasu przetrwał między nami swego rodzaju sojusz: instynktownie chroniliśmy więź, która nas łączyła, nawet gdy umierała. W pewnym sensie to właśnie najbardziej ze wszystkiego rozdzierało serce: zawsze, zawsze, do samego końca istniał stary związek, kiedy tylko go potrzebowaliśmy. Mogliśmy spędzić nieznośne godziny, nie odzywając się do siebie ani słowem, chyba że było to nie do uniknięcia, a i wtedy mówiliśmy bezbarwnym tonem, lecz w chwili gdy O’Kelly zagroził, że zabierze nam Sweeneya i O’Gormana, ożywialiśmy się, ja metodycznie przerabiałem całą listę argumentów, dlaczego w dalszym ciągu ich potrzebujemy, a Cassie zapewniała mnie, że nadinspektor wie, co robi, wzruszała ramionami i miała nadzieję, że media się nie dowiedzą. Włożyłem w sprawę całą energię, jaka mi jeszcze została. Kiedy drzwi się zamykały, a my zostawaliśmy sami (sami z Samem, który się nie liczył), nasz entuzjazm gasł, a ja odwracałem się bez słowa od jej białej twarzy, na której malował się brak zrozumienia, odwracałem się plecami jak jakiś obrażony kot.
Widzicie, czułem, że w jakiś subtelny, lecz niewybaczalny sposób zostałem zmylony. Gdyby mnie zraniła, mógłbym jej wybaczyć bez zastanowienia, ale nie mogłem wybaczyć jej, że została zraniona.
***
Wyniki badania krwi plam na moich butach i plamy na ołtarzu mogły nadejść w każdej chwili. W gęstej mgle, w której nieustannie nawigowałem, była to jedna z niewielu rzeczy, które cały czas jarzyły się w mojej głowie. Mniej więcej każdy inny trop rozbijał się i palił, to było wszystko, co mi jeszcze zostało, i trzymałem się tego z desperacją. Byłem pewien, pewnością, która przekraczała wszelką logikę, że potrzebujemy tylko pasującego DNA, że jeśli go dostaniemy, to cała reszta wpasuje się z łatwością w sprawę, w obydwie sprawy, którymi się zajmowałem.
Niejasno zdawałem sobie sprawę, że jeśli tak się stanie, będziemy potrzebowali DNA Adama Ryana do analizy porównawczej i że detektyw Rob w końcu na zawsze zniknie w oparach skandalu. W tamtym czasie jednak to nie zawsze wydawało się tak złym pomysłem. Przeciwnie: były chwile, kiedy na to czekałem z pewnego rodzaju tępą ulgą. Wydawało się to – skoro wiedziałem, że nie mam ani odwagi, ani energii do wykaraskania się z kłopotów – moją jedyną albo po prostu najłatwiejszą drogą ucieczki.
Sophie zadzwoniła do mnie z samochodu.
– Dzwonili ludzie od DNA – oznajmiła. – Złe wieści.
– Hej – odpowiedziałem, okręcając się na krześle, tak by odwrócić się tyłem do wszystkich. – Co jest? – Chciałem, by zabrzmiało to od niechcenia, ale O’Gorman przestał gwizdać i usłyszałem, jak Cassie odkłada kartkę na stół.
– Te próbki krwi są do niczego. Obydwie, z butów i ta, którą znalazła Helen. – Zatrąbiła. – Jezus Maria, idioto, wybierz pas, jakikolwiek!… Próbowali wszystkiego, ale były zbyt zniszczone. Przykro mi, ale cię ostrzegałam.
– Tak – rzekłem po chwili. – Dzięki, Sophie.
Odłożyłem słuchawkę i wpatrywałem się w telefon. Po drugiej stronie stołu Cassie spytała nieśmiało:
– Co powiedziała?
Lecz ja milczałem.
***
Tego wieczoru w drodze do domu zadzwoniłem do Rosalind z pociągu. Było to wbrew wszelkim podstawowym instynktom – bardzo chciałem zostawić ją w spokoju, aż będzie gotowa mówić, dać jej wybór w tej sprawie, a nie przypierać do muru, lecz już tylko ona mi została.
Przyszła we czwartek rano, a ja zszedłem na dół, żeby się z nią spotkać w recepcji, tak jak to zrobiłem za pierwszym razem, kilka tygodni temu. Częściowo obawiałem się, że w ostatniej chwili zmieni zdanie i się nie pokaże, więc kiedy zobaczyłem, jak siedzi w wielkim fotelu, opierając twarz na dłoni, z której spływa różowy szalik, z radości serce mi podskoczyło. Dobrze było zobaczyć kogoś młodego i ładnego, aż do tamtej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że wszyscy zaczynamy wyglądać na szarych, znużonych i wyczerpanych. Ten szalik wydawał się pierwszym akcentem kolorystycznym, jaki widziałem od wielu dni.
– Rosalind – powiedziałem i zobaczyłem, jak jej twarz się rozjaśnia.
– Detektyw Ryan!
– Właśnie mnie poinformowano, że przyszłaś. Nie powinnaś być w szkole?
Rzuciła mi konspiracyjne spojrzenie.
– Nauczyciel mnie lubi. Nie będę miała kłopotów. – Wiedziałem, że powinienem ją pouczyć na temat tego, jak niedobrze opuszczać lekcje albo coś w tym rodzaju, ale nic nie mogłem poradzić na to, że się roześmiałem.
Читать дальше