Bez zdziwienia pokiwał głową z namysłem.
– Dobrze pamiętam – powiedział. – Dwoje dzieciaków. To ty z nimi byłeś?
– Tak. Ja.
Zaciągnął się głęboko z wyraźną przyjemnością i przyjrzał mi się z zainteresowaniem.
– Przykro mi.
– Stare dzieje.
Skinął głową.
– Nie znaleźliśmy żadnych kości, a przynajmniej nic o tym nie wiem. Może królików i lisów, ale niczego większego. Gdybyśmy znaleźli, tobyśmy wezwali gliniarzy.
– Wiem. Tak tylko sprawdzam.
Przez chwilę się zastanawiał, spoglądając na budowę.
– Jeden z chłopaków znalazł coś takiego – powiedział. Przeszukał kieszenie i wyjął coś spod kamizelki. – Jak sądzisz, co to jest?
Podał mi. Przedmiot miał kształt liścia, był płaski i wąski, długości mniej więcej kciuka, zrobiony z gładkiego metalu, zmatowiały pod wpływem czasu. Z jednej strony był wyszczerbiony, dawno temu musiał się od czegoś odłamać. Mężczyzna próbował go doczyścić, ale i tak nie udało mu się usunąć stwardniałej skorupy ziemi.
– Nie wiem – odparłem. – Może grot strzały albo kawałek wisiorka.
– Znalazł to na przerwie, przylepiło mu się do buta. Dał mi, żebym zaniósł do domu, bo dzieciak mojej córki ma bzika na punkcie archeologii.
Przedmiot był chłodny, cięższy, niż można by się spodziewać. Wąskie wyżłobienia, częściowo wytarte, tworzyły po jednej stronie wzór. Uniosłem go do światła: figurka mężczyzny z rozłożystym porożem jelenia.
– Możesz to zatrzymać – powiedział. – Chłopak nie będzie żałował, skoro nigdy tego nie widział.
Ścisnąłem przedmiot w dłoni. Krawędzie wbiły mi się w skórę, czułem, jak wokół niego bije puls. Zapewne jego miejsce jest w muzeum. Na widok czegoś takiego Mark wpadłby w szał.
– Nie. Dziękuję. Myślę, że twój wnuk powinien go dostać.
Wzruszył ramionami i uniósł brwi. Podałem mu przedmiot.
– Dziękuję za pokazanie.
– Nie ma sprawy. – Włożył go z powrotem do kieszeni. – Powodzenia.
– Wzajemnie. – Zaczynała padać drobna mżawka. Wyrzucił niedopałek i ruszył z powrotem do pracy, podnosząc kołnierz.
Zapaliłem papierosa i patrzyłem na pracujących. Metalowy przedmiot pozostawił nieznaczne, czerwone ślady na dłoni. Dwoje dzieci w wieku ośmiu, dziewięciu lat leżało na brzuchach na murze okalającym osiedle, robotnicy machali rękami i przekrzykiwali ryk maszyn, aż dzieci zniknęły, ale minutę później znów leżały na murze. Protestujący rozłożyli parasolki i wyjęli kanapki. Patrzyłem bardzo długo, aż zadzwonił telefon, wibrował uporczywie w kieszeni, a deszcz zaczął się robić rzęsisty. Wtedy zgasiłem papierosa, zapiąłem płaszcz i ruszyłem do samochodu.
Pozwoliłam sobie na sporą inwencję, jeśli chodzi o pracę Garda Siochana, policji irlandzkiej. Najbardziej oczywistym przykładem niech będzie fakt, że w Irlandii nie ma wydziału zabójstw – w roku 1997 połączono różne komórki w Krajowe Biuro Dochodzeń Śledczych, które miało pomagać lokalnym oficerom podczas prowadzenia śledztw w poważnych przestępstwach, włączając w to zabójstwa – lecz moja historia wymagała takiego wydziału. Szczególne podziękowania należą się Davidowi Walshowi, który pomagał mi w wielu kwestiach dotyczących procedury policyjnej. Wszystkie nieścisłości zostały popełnione przeze mnie.
Niniejszym chciałabym wymienić liczne osoby, którym winna jestem podziękowania: Ciara Considine, moja redaktorka w Hodder Headline Ireland, której nieomylny instynkt, nieustająca życzliwość i entuzjazm od początku do końca pomagały w powstaniu książki na sposoby tak liczne, że nie da się ich tutaj wszystkich wymienić; Harley Anderson, superagent i marzyciel, któremu udało się wprawić mnie w osłupienie więcej razy niż komukolwiek innemu; jego wspaniały zespół, a zwłaszcza Emma White, Lucie Whitehouse i Zoe King; Sue Fletcher z wydawnictwa Hodder & Stoughton oraz Kendra Harpster z wydawnictwa Viking, niezwykłe redaktorki, za ich oszałamiającą wiarę w tę książkę i to, że doskonale wiedziały, jak ją poprawić; Swati Gamble za jej cierpliwość; wszyscy pracujący w wydawnictwach Hodder & Stoughton oraz Hodder Headline Ireland; Helena Burling, dzięki której życzliwości znalazłam się w raju, gdzie mogłam to napisać; Oonagh „Bulrushes" Montague, Ann-Marie Hardiman, Mary Kelly i Fidelma Keogh za to, że wspierały mnie, gdy najbardziej tego potrzebowałam, i utrzymywały mnie przy zdrowych zmysłach; brat, Alex French, który regularnie naprawiał mi komputer; David Ryan za prawa do własności intelektualnej; Alice Wood za jej sokole oko przy adiustowaniu; dr Fearghas O Cochlain za fragmenty związane z medycyną; Ron i Anonimowy Anioł, którzy dzięki swego rodzaju szarej magii zawsze wiedzieli, kiedy nadchodzi właściwy moment; Cheryl Steckel, Steven Foster i Deirdre Nolan, którzy czytali i zachęcali; wszyscy w Purple-Heart Theatre Company za ich nieustające wsparcie; oraz ostatni, lecz nie mniej ważny Anthony Breatnach, którego cierpliwość, wsparcie, pomoc i wiara są nie do opisania.
***
[1]Willy (willie) – ang. siusiak, ptaszek. Little – ang. mały, forma zdrabniająca.
[2]Celtycki Tygrys – nazwa gwałtownego wzrostu gospodarczego w Irlandii.