W pewien sposób byłem rozczarowany, że historia z archeologią okazała się nieprawdziwa. Z łatwością przychodziło mi wyobrażanie jej sobie na zielonych wzgórzach, z rydlem i w bojówkach, wiatr rozwiewa jej włosy, jest opalona i ubłocona i cały czas się śmieje. Podobała mi się ta myśl.
***
Przez jakiś czas z uwagą przeglądałem gazety, lecz nigdy nie pojawiła się żadna wzmianka o skandalu związanym z autostradą w Knocknaree. Nigdy też nie zostało wymienione nazwisko wuja Redmonda, no może poza listami, które publikują gazety, na temat tego, ile podatnicy wydają na polityków. Fakt, że Sam pozostał w wydziale, pozwolił mi przypuszczać, że zrobił to, co mu kazał O’Kelly – chociaż oczywiście jest możliwe, że zaniósł kasetę do Michaela Kiely’ego, ale żadna z gazet nie chciała jej tknąć. Nie wiem.
Sam nie sprzedał także domu. Zamiast tego, jak słyszałem, wynajął go za symboliczny czynsz młodej wdowie, której mąż zmarł z powodu tętniaka mózgu, pozostawiając ją samą z małym dzieckiem, w zagrożonej ciąży i bez ubezpieczenia na życie. Ponieważ pracowała dorywczo jako wiolonczelistka, nie przysługiwało jej prawo do zasiłku, zalegała z czynszem, a właściciel ją eksmitował, więc razem z dziećmi mieszkała w przytułku prowadzonym przez organizację charytatywną. Nie mam pojęcia, jak udało mu się ją odszukać – wydawałoby się, że trzeba się udać do Londynu czasów wiktoriańskich, żeby znaleźć coś równie malowniczego i zasługującego na litość. Przeniósł się do wynajętego mieszkania w Blanchardstown albo do innej równie piekielnej dzielnicy pod miastem. Większość teorii twierdziła, że miał zamiar opuścić służbę i zostać księdzem i że cierpi na nieuleczalną chorobę.
***
Raz czy dwa wybraliśmy się z Sophie na randkę – w końcu byłem jej winien kolację i drinka. Myślę, że nieźle się bawiliśmy, nie zadawała zbyt wielu trudnych pytań, co uznałem za dobry znak. Rzuciła mnie po kilku spotkaniach, ale zanim jeszcze związek zdążył się uformować na tyle, by można go było tak nazywać. Poinformowała rzeczowo, że jest wystarczająco duża, by dostrzec różnicę pomiędzy intrygującym facetem a popaprańcem.
– Powinieneś się zająć młodszymi kobietami – poradziła – one nie widzą tej różnicy.
***
Jak było do przewidzenia w czasie niekończących się miesięcy, jakie spędziłem w mieszkaniu (do późnej nocy stawiając pasjansa przy dźwiękach Radiohead czy Leonarda Cohena), myślami wróciłem do Knocknaree. Oczywiście przysięgałem, że nigdy już nie wspomnę o tym miejscu, lecz ludzie nie potrafią oprzeć się ciekawości.
Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy zdałem sobie sprawę, że nic tam nie ma. Wszystkie wspomnienia sprzed pierwszego dnia szkoły z internatem zostały usunięte z chirurgiczną precyzją, i to tym razem na dobre. Peter, Jamie, motocykliści i Sandra, las, wszystko, co z takim trudem odzyskałem podczas Operacji Westalka, zniknęło. Kiedyś pamiętałem te rzeczy, ale teraz wydawały się odległe niczym stare filmy, które oglądałem, albo historie, jakie mi opowiadano, miałem wrażenie, jakbym patrzył na nie z dużej odległości – troje opalonych dzieciaków w sfatygowanych szortach pluje na głowę Willy’ego Little’a z drzewa i ze śmiechem wdrapuje się jeszcze wyżej – i byłem przekonany, że za jakiś czas nawet te obrazy znikną. Czułem, że już nie należą do mnie, i nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że zawdzięczam to faktowi, iż raz na zawsze zrzekłem się do nich prawa.
Pozostał mi tylko jeden obraz. Letnie popołudnie, leżymy razem z Peterem wyciągnięci na trawie w ogrodzie przed jego domem. Usiłowaliśmy bez przekonania zbudować peryskop według instrukcji pochodzących ze starego magazynu, ale powinniśmy użyć kartonowej tuby po papierowym ręczniku, a nie mogliśmy poprosić naszych mam, bo się do nich nie odzywaliśmy. Zamiast tego użyliśmy zwiniętej gazety, lecz ciągle się wyginała, więc widzieliśmy w peryskopie tylko ostatnią stronę ze sportem i to do góry nogami.
Obydwaj mieliśmy okropny humor. Był pierwszy tydzień wakacji, świeciło słońce i powinniśmy cieszyć się wspaniałym dniem, naprawiać domek na drzewie albo wygłupiać się w rzece, ale w drodze do domu w ostatnim dniu szkoły, w piątek, Jamie powiedziała:
– Za trzy miesiące jadę do szkoły z internatem.
– Daj spokój – rzucił Peter i lekko ja popchnął. – Nie jedziesz. Podda się. – Ale i tak cała radość z wakacji zniknęła, jakby zawisła nad nami jakaś ogromna czarna chmura. Nie mogliśmy wejść do środka, bo rodzice byli na nas źli za to, że się nie odzywamy, i nie mogliśmy pójść do lasu ani gdzie indziej, bo wszystko, o czym pomyśleliśmy, wydawało się głupie, i nie mogliśmy nawet pójść po Jamie, bo i tak by pokręciła głową i powiedziała: „Po co?", co tylko pogorszyłoby nam humor.
Leżeliśmy więc w ogródku, znudzeni i poirytowani, z peryskopem, który nie działał, i całym światem, który sprzysiągł się przeciwko nam. Peter zrywał źdźbła traw, gryzł końcówki i wypluwał je mechanicznie. Ja leżałem na brzuchu, jedno oko miałem otwarte i obserwowałem mrówki maszerujące tam i z powrotem, pod wpływem gorąca głowa zaczynała mi się pocić. To lato się nie liczy, pomyślałem. Jest do niczego.
Drzwi domu Jamie otwarły się z rozmachem, a ona sama wyskoczyła jak z katapulty, mama krzyczała coś za nią ze śmiechem, drzwi zatrzasnęły się z hukiem, okropny jack russell Carmichealów wpadł w histerię. Podnieśliśmy się. Jamie zatrzymała się z poślizgiem przy bramie, rozglądając się za nami, a kiedy do niej krzyknęliśmy, rzuciła się ścieżką w naszą stronę, przeskoczyła przez mur ogrodu Petera i padła na trawę, obejmując nas rękami za szyje i pociągając za sobą na ziemię. Wszyscy krzyczeliśmy i kilka dobrych chwil potrwało, zanim zrozumiałem, co krzyczy Jamie.
– Zostaję! Zostaję! Nie muszę jechać!
Lato ożyło. Wybuchło błękitem i złotem, które mnie oślepiły, powietrze wypełniło cykanie koników polnych i dźwięk kosiarek, zaroiło się od gałęzi i pszczół, i nasion dmuchawca, było lekkie i słodkie jak bita śmietana, a za murem niemym wołaniem wzywał nas las, oferował swoje największe skarby, witając nas z powrotem. Lato wyrzuciło z siebie fontannę bluszczu i pociągnęło nas za sobą, lato, w pełni, przed nami, miało trwać milion lat.
Wyplątaliśmy się z uścisku i usiedliśmy, ciężko dysząc, nie mogąc w to uwierzyć.
– Serio? – spytałem. – Na pewno?
– Tak. Powiedziała „zobaczymy, musimy to jeszcze przemyśleć, coś wymyślimy", ale to zawsze znaczy okay, tylko jeszcze nie chce tego przyznać. Nigdzie nie jadę!
Zabrakło jej słów, więc mnie popchnęła. Chwyciłem ją za rękę i zrobiłem Jamie pokrzywkę. Na twarzy miałem ogromny uśmiech i byłem tak szczęśliwy, że wydawało mi się, że uczucie to nigdy nie zniknie.
Peter wstał.
– Musimy to uczcić. Piknik na zamku. Idźcie do domu po rzeczy, spotkamy się na miejscu.
Przebiegłem przez dom jak burza, mama kryła się gdzieś na górze.
– Mamo! Jamie zostaje, mogę wziąć rzeczy na piknik? – Chwyciłem trzy paczki chipsów i pół opakowania z kremem jajecznym, włożyłem wszystko w podkoszulek. Potem wybiegłem, machając do mamy, która z zaskoczoną miną stała na górze, i dałem susa przez mur.
Pamiętam puszki ze wzburzoną colą, z których wylewała się piana, i nas na szczycie muru zamkowego, jak wznosimy toast.
– Wygraliśmy! – krzyknął Peter do góry w stronę gałęzi i lśniących pasów światła, z głową odrzuconą do tyłu i pięścią, którą wymachiwał w powietrzu. – Udało się!
Читать дальше