Daj spokój, Adam, pospiesz się…
Ciemność przede mną gęstniała. Pomiędzy liśćmi słychać było dźwięk przypominający wiatr, wspaniały podmuch wiatru schodzący do lasu, by oczyścić ścieżkę. Przypomniałem sobie o latarce, ale ściśnięte wokół obudowy palce zamarły. Poczułem, jak złocisty szlak wykręca się i ciągnie. Gdzieś po drugiej stronie polany coś oddychało, coś wielkiego.
Nad rzeką ślizgaliśmy się, hamując, wiklina kiwała się, a woda sypała iskrami światła, jakby pod jej powierzchnią znajdowały się miliony malutkich lusterek, które oszałamiają i zwodzą. Obserwowały nas złociste, okolone piórami oczy sów.
Zerwałem się, wydostałem ze śpiwora i rzuciłem do lasu, byle dalej od polany. Jeżyny chwytały mnie za nogi i włosy, w uszach eksplodowały uderzenia skrzydeł, walnąłem ramieniem w pień drzewa, aż zabrakło mi tchu. Pod nogami otwierały mi się niewidzialne spadki terenu i dziury, a ja nie mogłem biec wystarczająco szybko, nogi zapadały mi się po kolana w niskich krzewach, czułem się tak, jakby koszmar z dziecięcych lat stał się rzeczywistością. Bluszcz oplótł mi twarz i chyba krzyknąłem. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że nigdy nie wydostanę się z lasu, znajdą tylko mój śpiwór – przez sekundę to widziałem, tak ostro, jakby zdarzyło się naprawdę, Cassie w czerwonym swetrze, klękającą na polanie pośród liści i wyciągającą dłoń w rękawiczce, by dotknąć materiału – i nic poza tym, już nigdy.
Potem ujrzałem sierp księżyca w nowiu pomiędzy nadciągającymi chmurami i zrozumiałem, że jestem na zewnątrz, na wykopaliskach. Ziemia była zdradliwa, rozchodziła się i uginała pod stopami, potykałem się, wymachiwałem rękami, obtarłem sobie łydkę o kawałek starego muru, w ostatniej chwili udało mi się utrzymać równowagę i pobiegłem dalej. W uszach słyszałem charczący, dyszący dźwięk, ale nie wiedziałem, czy to ja go wydaję. Jak każdy detektyw zrobiłem oczywiste założenie, że jestem myśliwym. Ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że cały czas mogę być zwierzyną.
Land-rover zabłysł w ciemności świetlistą bielą niczym jakiś słodki, jaśniejący kościół oferujący schronienie. Dwa czy trzy razy wkładałem kluczyki do zamka, zanim udało mi się otworzyć drzwi, raz spadły mi na ziemię i musiałem ich szukać po omacku, w szale obmacując liście i suchą trawę, oglądając się dziko przez ramię, byłem pewien, że już nigdy ich nie znajdę, aż przypomniałem sobie, że cały czas mam ze sobą latarkę. W końcu wgramoliłem się do środka, uderzyłem łokciem w kierownicę, zamknąłem wszystkie drzwi i siedziałem, ciężko dysząc, cały spocony. Byłem zbyt roztrzęsiony, żeby prowadzić, wątpiłem, czy dałbym radę ruszyć, nie uderzając w cokolwiek. Znalazłem papierosy, udało mi się jednego zapalić. Żałowałem, że nie mam czegoś mocniejszego do picia albo skręta. Na kolanach dżinsów widziałem ogromne plamy błota, chociaż nie pamiętałem, żebym upadł.
Kiedy ręce przestały mi się trząść na tyle, bym mógł wciskać klawisze, zadzwoniłem do Cassie. Musiało być dobrze po północy, może później, ale odebrała po drugim dzwonku, głos miała zupełnie przytomny.
– Cześć, co tam?
Przez okropną chwilę myślałem, że nie wydobędę z siebie głosu.
– Gdzie jesteś?
– Wróciłam do domu jakieś dwadzieścia minut temu. Poszłam z Emmą i Susanną do kina, a potem zjadłyśmy kolację w Trocadero, matko, piłyśmy najcudowniejsze w świecie czerwone wino. Trzech facetów próbowało nas poderwać, Emma powiedziała, że to aktorzy i że jednego z nich widziała w telewizji w serialu o szpitalu…
Była podpita, ale nie pijana.
– Cassie – powiedziałem. – Jestem w Knocknaree. Na wykopaliskach.
Na ułamek sekundy zapadła cisza. Potem odezwała się spokojnie, zupełnie innym tonem:
– Chcesz, żebym po ciebie przyjechała?
– Tak, proszę. – Do chwili aż to powiedziała, nie zdawałem sobie sprawy, że właśnie po to do niej dzwoniłem.
– Dobra. Do zobaczenia. – Odłożyła słuchawkę.
Czekałem na nią całą wieczność, wystarczająco długo, żebym pod wpływem paniki zaczął sobie wyobrażać koszmarny scenariusz: rozjechała ją ciężarówka na drodze szybkiego ruchu, złapała gumę i została uprowadzona z pobocza przez handlarzy żywym towarem. Z trudem wyciągnąłem pistolet i trzymałem go na kolanach – zostało mi jeszcze tyle zdrowego rozsądku, żeby go nie odbezpieczać. Paliłem papierosa za papierosem, samochód wypełnił się dymem, przez który łzawiły mi oczy. Na zewnątrz wszystko szeleściło, coś skakało w trawie, pękały gałązki, rozglądałem się dokoła z bijącym wściekle sercem i dłonią zaciskającą się na pistolecie, pewien, że widziałem w oknie twarz, dziką i roześmianą, ale niczego takiego nie było. Włączyłem światło zamontowane w suficie, lecz zrobiłem się zbyt widoczny, jak jakiś prymitywny człowiek, który przyciąga drapieżniki blaskiem ogniska, a one krążą wokół, tuż poza kręgiem światła, więc prawie natychmiast je wyłączyłem.
W końcu usłyszałem bzyczenie vespy, zobaczyłem włączony reflektor na wzgórzu. Włożyłem pistolet z powrotem do kabury i otworzyłem drzwi, nie chciałem, żeby Cassie zobaczyła, jak się z nimi siłuję. Po ciemności jej światła były oślepiające, nierealne. Zatrzymała się na drodze, postawiła nogę na ziemi i zawołała:
– Hej!
– Cześć – powiedziałem, gramoląc się z samochodu. Nogi miałem jak z waty, najwyraźniej musiałem je przez cały czas wciskać w podłogę. – Dzięki.
– Żaden problem. I tak nie spałam. – Była zarumieniona i od jazdy na wietrze błyszczały jej oczy, a kiedy się zbliżyłem, poczułem, że jest wychłodzona. Zrzuciła plecak z ramion i wyciągnęła dodatkowy kask. – Trzymaj.
W kasku nic nie słyszałem, tylko stabilne buczenie motoru i krew walącą mi w uszach. Pruliśmy powietrze, ciemne i chłodne niczym woda, światła samochodów i neony przelatywały w jasnych, sennych szlakach. Pod dłońmi czułem tułów Cassie, poruszający się, kiedy zmieniała biegi, albo pochylający podczas skręcania. Czułem, jakby motor płynął, unosił się nad drogą, a ja żałowałem, że nie jesteśmy na jednej z amerykańskich autostrad, gdzie można jechać i jechać bez końca, przez całą noc.
***
Kiedy zadzwoniłem, czytała w łóżku. Futon był rozłożony, zaścielony patchworkową kołdrą i białymi poduszkami, Wichrowe Wzgórza i za duży podkoszulek leżały na podłodze. Widać też było sterty materiałów z pracy – rzuciło mi się w oczy zdjęcie śladów duszenia na szyi Katy – na wpół ułożone na stoliku do kawy i kanapie, zmieszane z wyjściowymi ubraniami Cassie: ciemnymi, wąskimi dżinsami, czerwonym jedwabnym topem wyszywanym złotem. Światło małej, pękatej lampki nocnej czyniło pokój przytulnym.
– Kiedy ostatni raz jadłeś? – spytała Cassie.
Zapomniałem o kanapkach, zapewne leżały jeszcze gdzieś na polanie. Śpiwór i termos także, będę musiał wrócić po nie rano, kiedy pojadę po samochód. Na myśl o powrocie, nawet w świetle dnia, po plecach przeszedł mi dreszcz.
– Nie pamiętam – powiedziałem.
Cassie pogrzebała w szafie, podała mi butelkę brandy i kieliszek.
– Napij się, a ja zrobię coś do jedzenia. Tosty z jajkami?
Żadne z nas nie lubi brandy – butelka była nieotwierana i zakurzona, prawdopodobnie stanowiła nagrodę z bożonarodzeniowej loterii albo coś w tym rodzaju – lecz w głębi duszy przyznałem jej rację, byłem w szoku.
– Tak, super. – Usiadłem na krawędzi futonu – zdjęcie wszystkich rzeczy z kanapy wydawało się zbyt skomplikowane – przez dobrą chwilę wpatrywałem się w butelkę, aż w końcu dotarło do mnie, że mam ją otworzyć.
Читать дальше