– Nie, nie złapią, a przynajmniej nie od razu. Możemy się tutaj schować na kilka tygodni, żaden problem. To nie musi być na zawsze, tylko tak długo, aż będzie bezpiecznie. Jak szkoła się rozpocznie, wrócimy do domu, wtedy będzie już za późno. A nawet jak ją wyślą, to co? Znów uciekniemy. Pojedziemy do Dublina i wydostaniemy Jamie. Potem ją wyrzucą ze szkoły i będzie musiała wrócić do domu. Rozumiecie?
Oczy mu błyszczały. Podchwyciliśmy pomysł, który tak niespodziewanie się pojawił.
– Moglibyśmy tu mieszkać – odezwała się Jamie. Odetchnęła głęboko z lekkim drżeniem. – To znaczy w zamku.
– Codziennie byśmy się przenosili. Tutaj, na polanie, w tym dużym drzewie z siedliskiem. Nie złapaliby nas. Naprawdę myślisz, że ktoś mógłby nas tutaj znaleźć? Daj spokój!
Nikt nie znał tego lasu tak jak my. Poruszalibyśmy się lekko i cicho niczym indiańscy zwiadowcy, z najwyższych i najgrubszych gałęzi obserwowalibyśmy, jak poszukiwacze ciężkim krokiem przechodzą dalej…
– Spalibyśmy na zmianę. – Jamie usiadła prosto. – Jedno z nas by czuwało.
– Ale nasi rodzice – bąknąłem. Z żalem pomyślałem o ciepłych dłoniach matki i wyobraziłem sobie, jak płacze. – Będą się strasznie martwili. Pomyślą…
Jamie zacisnęła usta.
– Jasne, moja mama nie pomyśli. I tak mnie tu nie chce.
– Moja mama ciągle myśli tylko o najmłodszych – rzucił Peter – a tato na pewno się nie przejmie. – Spojrzeliśmy z Jamie na siebie. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale czasami, kiedy tato Petera był pijany, bił ich. – A zresztą kogo to obchodzi, czy twoi rodzice będą się martwili? Nie powiedzieli ci, że Jamie idzie do szkoły z internatem, prawda? Woleli, żebyś myślał, że wszystko będzie dobrze!
Ma rację, pomyślałem, w głowie mi się kręciło.
– Chyba mógłbym im zostawić wiadomość – odparłem. – Tak żeby wiedzieli, że wszystko jest okay.
Jamie zaczęła coś mówić, lecz Peter jej przerwał.
– Doskonale! Zostaw im wiadomość, że pojechaliśmy do Dublina, Cork albo gdzie indziej. Będą nas tam szukać, a my schowamy się tutaj.
Podskoczył, ciągnąc nas za sobą.
– Wchodzicie w to?
– Nie pójdę do szkoły z internatem – oświadczyła Jamie, wycierając twarz ręką. – Nie pójdę, Adam. Nie pójdę. Zrobię wszystko.
– Adam? – Dzikie życie wśród gałęzi drzew. Pod dłońmi czułem chłodny i wilgotny mur zamku. – Adam, a mamy inne wyjście? Chcesz, żeby odesłali Jamie? Nie zamierzasz nic zrobić?
Potrząsnął moim nadgarstkiem. Jego dłoń była twarda, czułem tętno Petera.
– Wchodzę – powiedziałem.
– Tak! – wrzasnął, wymachując w powietrzu pięściami. Krzyk odbił się echem od drzew, dziki i triumfujący.
– Kiedy? – spytała Jamie. Jej oczy błyszczały z ulgi, a usta były otwarte w uśmiechu, stała na palcach gotowa ruszyć na jedno tylko skinienie Petera. – Teraz?
– Wyluzuj. – Peter uśmiechnął się do niej. – Musimy się przygotować. Wrócimy do domu i weźmiemy pieniądze. Będziemy potrzebowali zapasów, ale trzeba je kupować codziennie po trochu, tak żeby nikt nic nie podejrzewał.
– Kiełbaski i ziemniaki – powiedziałem. – Zrobimy ognisko i weźmiemy patyki…
– Żadnych ognisk, zobaczą je. Nie bierz nic do gotowania. Same rzeczy w puszkach, spaghetti w puszce i pieczoną fasolkę. Powiedz, że to dla mamy.
– Niech ktoś lepiej weźmie otwieracz do puszek…
– Ja, moja mama ma dodatkowy, nie zauważy.
– Śpiwory i latarki.
– Rany, ale w ostatniej chwili, nie chcemy, żeby zauważyli, że ich nie ma.
– Możemy prać ubrania w rzece.
– Śmieci wrzucać do dziupli, tak żeby nikt nic nie znalazł.
– Ile macie pieniędzy?
– Moje pieniądze z komunii są na poczcie, nie mogę ich wybrać.
– Więc będziemy kupować same tanie rzeczy, mleko i chleb…
– Fuj, mleka nie!
– Będzie je można trzymać w plastikowych torbach w rzece.
– Jamie pije tłuste mleko! – zawołał Peter. Skoczył na ścianę i zaczął wspinać się na szczyt.
Jamie rzuciła się za nim.
– Nie, wcale nie piję tłustego mleka, ty… – Chwyciła Petera za kostkę i upadli na szczycie ściany, przepychając się z dzikim chichotem. Doskoczyłem do nich, a Peter wciągnął mnie do przepychanki. Siłowaliśmy się, krzycząc i dusząc ze śmiechu, niebezpiecznie manewrując na krawędzi.
– Adam je robaki…
– Odwal się, byłem wtedy mały!
– Zamknijcie się! – krzyknął nagle Peter. Odepchnął nas i zamarł, kucając przy murze z rękami wyciągniętymi, by nas uciszyć. – Co to?
Jak przerażone zające zamarliśmy bez ruchu i uważnie nasłuchiwaliśmy. Las był nieruchomy, zbyt nieruchomy, jakby czekał. Normalny, popołudniowy gwar ptaków, owadów i niewidzialnych zwierzątek ucichł jak nożem uciął. Tylko gdzieś w górze przed nami…
– Co do… – szepnąłem.
– Cii… – Czy była to muzyka, głos, woda odbijająca się od kamieni, czy też wiatr wyjący w pniu dębu? Las mówił milionem głosów, które zmieniały się o każdej porze i każdego dnia, nigdy nie znało się ich wszystkich.
– Daj spokój – powiedziała z błyszczącymi oczami Jamie – daj spokój. – Zsunęła się po murze zwinnie jak wiewiórka. Złapała gałąź, zahuśtała się, puściła ją, spadła i pobiegła, Peter poszedł w jej ślady, chwytając się kołyszącej się jeszcze gałęzi, a ja zszedłem z muru i zacząłem ich gonić.
– Poczekajcie na mnie, poczekajcie.
Las nigdy nie był tak bujny i dziki. Słońce przebłyskiwało przez liście, tworząc ogniste koła, a kolory były tak jaskrawe, że zdawało się, że ożywają, zapach płodnej ziemi uderzał do głowy niczym mszalne wino. Przebiegliśmy przez bzyczącą chmarę muszek, przeskakiwaliśmy dziury i gnijące kłody, gałęzie kłębiły się wokół nas, jaskółki śmigały przed nami i wzdłuż linii drzew i mógłbym przysiąc, że słyszałem, jak równo z nami biegnie sarna. Poczułem się lekki, szczęśliwy i dziki, nigdy jeszcze tak szybko nie biegłem ani nie skakałem tak wysoko bez najmniejszego wysiłku, jeden krok i mógłbym się unieść w powietrze.
Jak długo biegliśmy? Wszystkie znajome i ukochane znaki musiały nas dopingować w pędzie, bo po drodze mijaliśmy każdy z nich; przeskoczyliśmy kamienny stół i jednym susem poszybowaliśmy przez polanę, pomiędzy biczami jeżyn i zającami wystawiającymi nosy, by zobaczyć, jak przebiegamy, zostawiliśmy huśtającą się oponę i jedną dłonią trzymając się pnia, obiegliśmy dąb. A nad naszymi głowami, tak słodki i dziki, że aż wyzwalał ból, wciągał nas…
Stopniowo zdawałem sobie sprawę, że leżę w śpiworze zlany potem, plecy, oparte o pień, są tak napięte, że aż drżę, głowa porusza się w konwulsyjnych drgawkach jak jakaś zabawka. Las był czarny i pusty. W oddali słyszałem szybkie, bębniące dźwięki przypominające uderzanie kropli deszczu o liście, były delikatne, ale dobiegały niemal zewsząd. Postanowiłem to zignorować, podążać złocistym szlakiem pamięci, nie zgubić go w ciemności, bo nigdy już nie znajdę drogi do domu.
Śmiech rozbrzmiewający zza ramienia Jamie jak jasne bańki mydlane, wirujące w słońcu pszczoły i ręce Petera w powietrzu, kiedy skakał na leżącą na ziemi gałąź. Moje sznurówki rozwiązywały się, a gdzieś w środku narastał dźwięk dzwonów alarmowych, kiedy czułem, jak osiedle rozpływa się za nami we mgle, jesteś pewien, jesteś pewien, Peter, Jamie, poczekajcie, zatrzymajcie się…
Bębnienie słychać było w całym lesie, unosiło się i opadało, zbliżało z każdej strony, dobiegało z gałęzi nad głową i trawy za plecami, było ciche, szybkie i precyzyjne. Poczułem unoszące się na karku włosy. Deszcz, powiedziałem do siebie, zdając się na resztkę zdrowych zmysłów, to tylko deszcz, chociaż nie czułem ani kropli. Po drugiej stronie lasu coś wrzasnęło, był to przenikliwy, bezmyślny dźwięk.
Читать дальше