– Rob ma rację. – Cassie potrząsnęła głową. – Potrafisz być okrutny.
Sam na chwilę szeroko otworzył oczy z przerażenia, ale chwilę potem zrozumiał.
– A idźta w cholerę – rzucił wesoło i okręcił się dokoła na krześle, podciągając nogi.
***
Tego wieczoru wszyscy byliśmy podekscytowani jak dzieci, które niespodziewanie miały dzień wolny od szkoły. Samowi, ku naszemu niedowierzaniu, udało się namówić O’Kelly’ego, żeby przekonał sędziego do założenia na dwa tygodnie podsłuchu na telefon Andrewsa. Normalnie nie można dostać takiego zezwolenia, jeśli w grę wchodzi terroryzm, ale Operacja Westalka nie opuszczała pierwszych stron gazet i prawie każdego dnia można było przeczytać – „Brak nowych tropów w sprawie morderstwa Katy (patrz str. 5 „Czy twoje dziecko jest bezpieczne?") – i dramatyzm sprawy pozwalał nam skutecznie wywierać nacisk. Sam nie posiadał się z radości.
– Wiem, że ten dupek coś ukrywa, ludzie, założę się o każde pieniądze. Wystarczy tylko kilka piw któregoś wieczoru i bęc, mamy go. – Dla uczczenia przyniósł wyśmienite białe wino ze spiżami. Kręciło mi się w głowie i czułem większy głód niż w ciągu kilku ostatnich tygodni, usmażyłem ogromny omlet po hiszpańsku, usiłowałem go podrzucić jak naleśnik i o mało co nie wylądował w zlewie. Cassie biegała po mieszkaniu na bosaka, w obciętych spodenkach dżinsowych, kroiła bagietkę, podkręcała głośniej Michelle Schocked i ganiła moją koordynację ruchów. – A ktoś dał temu facetowi pozwolenie na posiadanie broni palnej, to tylko kwestia czasu, zanim zacznie ją pokazywać, żeby zrobić wrażenie na jakiejś dziewczynie, i postrzeli się w nogę…
Po kolacji graliśmy w cranium, na poczekaniu zaimprowizowaną wersję dla trzech osób. Długie białe zasłony wydymały się i wirowały na wietrze wpadającym przez otwarte okno, srebrzysty księżyc wisiał na ciemniejącym niebie, a ja nie pamiętałem, kiedy ostatni raz przeżyłem taki wieczór, szczęśliwy, zabawny wieczór bez żadnych ponurych tematów pojawiających się podczas każdej rozmowy.
Kiedy Sam poszedł, Cassie nauczyła mnie tańczyć swinga. Po kolacji napiliśmy się cappuccino, żeby ochrzcić nową maszynę, i obydwojgu nam nie chciało się spać, a z odtwarzacza płynęła stara, trzeszcząca muzyka, Cassie złapała mnie za ręce i wyciągnęła z kanapy.
– Skąd, do diabła, umiesz tańczyć swinga? – spytałem.
– Ciocia i wujek uważali, że dzieci powinny chodzić na różne lekcje. Potrafię też robić szkice węglem i grać na fortepianie.
– Jednocześnie? Ja potrafię grać na trójkącie. I mam dwie lewe nogi.
– Nieważne. Mam ochotę potańczyć.
Mieszkanie było za małe.
– Chodź – powiedziała Cassie. – Zdejmij buty. – Sięgnęła po pilota, podkręciła muzykę i wyszła przez okno na schody przeciwpożarowe, a następnie na dach przybudówki poniżej.
Nie jestem tancerzem, lecz ona w kółko uczyła mnie podstawowych kroków, zwinnie umykała przed moimi stopami, aż nagle zaskoczyłem i tańczyliśmy, kręcąc się i brawurowo przechylając ponad krawędź dachu.
– Ty też potrafisz tańczyć! – powiedziała zdyszana, z błyszczącymi oczami, przekrzykując muzykę.
– Co?! – krzyknąłem i potknąłem się o własną nogę. Śmiech rozpłynął się w ciemnych ogrodach poniżej.
Pod nami otworzyło się okno i ktoś wrzasnął:
– Jak za chwilę nie przyciszycie, to zadzwonię po policję!
– To my jesteśmy z policji! – odkrzyknęła Cassie. Przycisnąłem jej rękę do ust i wybuchnąłem powstrzymywanym śmiechem, aż po chwili okno zamknęło się z hukiem. Cassie pobiegła na górę po schodach przeciwpożarowych i zwisając z nich na jednej ręce i wciąż chichocząc, usiłowała pilotem przyciszyć dźwięk, zmieniła płytę na nokturny Chopina.
Leżeliśmy obok siebie na dachu przybudówki, z rękami założonymi pod głowami, dotykając się łokciami. W głowie mi się kręciło od tańca i wina, ale nie było to nieprzyjemne. Bryza ciepło owiewała mi twarz i nawet mimo świateł miasta widziałem gwiazdozbiory: Wielki Wóz i Pas Oriona. Sosna u podnóża ogrodu szumiała nieprzerwanie niczym morze. Przez chwilę poczułem się tak, jakby wszechświat odwrócił się do góry nogami, a my spadaliśmy łagodnie w ogromną, czarną misę gwiazd i nokturnu, wiedziałem bez najmniejszej wątpliwości, że wszystko będzie dobrze.
Wycieczkę do lasu zaplanowałem na sobotnią noc, na samą myśl o niej czułem się jak dziecko, które przechowuje ogromne wielkanocne jajo z jakąś tajemniczą zawartością. Sam pojechał na weekend do Galway, na chrzest siostrzenicy – pochodził z wielopokoleniowej rodziny, która praktycznie co tydzień organizuje ogromne spędy rodzinne, zawsze są jakieś chrzciny, ślub czy pogrzeb, Cassie umówiła się z jakimiś przyjaciółkami, Heather zaś udawała się na ekspresową randkę w hotelu. Nikt nawet nie zauważy, że mnie nie ma.
Do Knocknaree dotarłem około siódmej i zaparkowałem w zatoczce. Przywiozłem ze sobą śpiwór i latarkę, termos zaprawionej alkoholem kawy i kilka kanapek; kiedy to pakowałem, poczułem się trochę absurdalnie, jak jeden z tych turystów w nowoczesnych polarach albo jak dzieciak, który ucieka z domu – ale za to nie miałem niczego, czym mógłbym rozpalić ognisko. Mieszkańcy osiedla wciąż byli nerwowi i z pewnością wezwaliby policję, gdyby tylko zauważyli tajemnicze światło, co dla mnie skończyłoby się kompromitacją, no a poza tym nie jestem typem harcerza, przy odrobinie szczęścia do cna spaliłbym ocalałe resztki lasu.
Było jeszcze jasno, w wieczornej poświacie głaz zmieniał się w różanozłotą wieżę, a nawet rowy i sterty ziemi nabierały ponurego magicznego wyglądu. W oddali słychać było beczenie owcy, w powietrzu czuło się zapach siana, krów i jakiegoś kwiatu, którego nazwy nie mogłem sobie przypomnieć. Nad wzgórzem stada ptaków ćwiczyły klucz przed odlotem na zimę. Przed domkiem pies pasterski usiadł i ostrzegawczo zaszczekał, wpatrując się we mnie przez chwilę, najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie stanowię zagrożenia i z powrotem ułożył się wygodnie. Podążałem w stroną lasu wyboistymi ścieżkami archeologów, na których zmieścić się mogły tylko taczki – tym razem miałem na sobie stare adidasy, zniszczone dżinsy i gruby sweter.
Jeśli tak samo jak ja jesteście ludźmi miasta, to z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że na wasze wyobrażenie lasu będzie się składać prosty obrazek: równe rzędy zielonych drzew, miękki dywan suchych liści albo sosnowych igieł, porządek jak na dziecięcym rysunku. Być może lasy z wysiłkiem zasadzone przez człowieka rzeczywiście tak wyglądają, tego nie wiem. Jednak las w Knocknaree był naturalny i bardziej tajemniczy niż to, co zapamiętałem. Miał własny porządek, toczył zażarte bitwy i zawierał sojusze. Teraz byłem tu intruzem i żywiłem przekonanie, że moja obecność natychmiast została zauważona i że las mnie obserwuje, wpija we mnie dziwne, zbiorowe spojrzenie, jeszcze mnie nie akceptuje, ale i nie odrzuca, wstrzymuje się od sądu.
Na polanie Marka zauważyłem świeży popiół po ognisku i rozrzuconych na ziemi kilka skrętów; znów tutaj był od czasu śmierci Katy. Miałem nadzieję, że nie wybierze sobie dzisiejszej nocy na odnowienie więzi ze swym dziedzictwem. Z kieszeni wyjąłem kanapki, termos i latarkę, rozłożyłem śpiwór na kawałku rozpłaszczonej trawy, gdzie Mark rozkładał swój. Następnie powoli i bez pośpiechu rozpocząłem wędrówkę po lesie.
Czułem się jak w ruinach jakiegoś wspaniałego starożytnego miasta. Drzewa rosły wyższe niż filary katedry, walczyły o przestrzeń, opierały się o wielkie, opadłe pnie, równymi rzędami pochylały się na zboczu wzgórza: dąb, buk, jesion i inne, których nazw nie potrafiłem wymienić. Zielone sklepienie koron filtrowało przyćmione światło. Bluszcz oplatający ogromne pnie opadał z gałęzi niczym wodospad i zmieniał pniaki w zastygłe głazy. Gruba, sprężysta warstwa opadłych liści wyciszała kroki; kiedy zatrzymałem się i podniosłem podeszwę, poczułem zapach zgnilizny i ujrzałem ciemną, mokrą ziemię, miseczki żołędzi oraz zwijającego się bladego robaka. W gałęziach słychać było moszczące się i nawołujące ptaki, a na dźwięk moich kroków jakieś zwierzę z cichym tupotem rzuciło się do ucieczki.
Читать дальше