– O co pytała policja?
– O… jakiegoś dzieciaka. – Andrews stłumił beknięcie. – Tego dzieciaka, którego tam zabili. Jej ojciec to ten popapraniec z cholernym zakazem sądowym… debil, który myśli, że coś tym ugra.
– Wyłącz się – zimno rzucił rozmówca. – Nie rozmawiaj z glinami bez prawnika. Nie martw się o zakaz sądowy. I nigdy więcej do mnie nie dzwoń. – Odłożył słuchawkę.
– No tak – powiedziałem po chwili. – To z pewnością nie było sushi, pizza ani samotne serca. Gratulacje. – Sąd tego nie przyjmie, ale wystarczy, żeby przycisnąć Andrewsa. Usiłowałem być uprzejmy, lecz bardziej skłonna do rozczulania się nad sobą część mnie stwierdziła, że to typowe: gdy moje śledztwo prowadziło w mnóstwo ślepych zaułków. Sam radośnie parł do przodu, odnosząc sukces za sukcesem. Gdybym to ja śledził Andrewsa, prawdopodobnie przez dwa tygodnie nie zadzwoniłby do nikogo poza starzejącą się matką. – Teraz będziesz miał O’Kelly’ego z głowy.
Sam nie odpowiedział. Odwróciłem się, żeby na niego spojrzeć. Był tak blady, że aż zielony.
– Co? – spytałem zaniepokojony. – Wszystko w porządku?
– Świetnie. Tak. – Pochylił się do przodu i wyłączył magnetofon. Ręka trochę mu drżała i zobaczyłem na jego twarzy mokry, niezdrowy połysk.
– Jezu – powiedziałem. – Nie jest. – Nagle uderzyło mnie, że podniecenie zwycięstwem mogło doprowadzić go do ataku serca, udaru lub czegoś takiego, mógł mieć jakąś dziwną, niezdiagnozowaną chorobę, słyszałem już historie o detektywach, którzy przeprowadzają podejrzanego przez imponujące przeszkody, żeby paść trupem, gdy tylko zacisną się kajdanki. – Trzeba ci lekarza czy co?
– Nie – odparł ostro. – Nie.
– Więc o co, do diabła, chodzi?
Wtedy zrozumiałem. Właściwie to jestem zdumiony, że od razu tego nie pojąłem. Tembr głosu, akcent, modulacja: słyszałem je już wcześniej, codziennie, co wieczór; trochę miększy, bez tego ostrego brzmienia, ale podobieństwo nie pozostawiało wątpliwości.
– Czy to przypadkiem nie był twój wujek?
Sam spojrzał na mnie, a następnie na drzwi.
– Był. – Oddychał szybko i płytko.
– Jesteś pewien?
– Znam jego głos. Jestem pewien.
Miałem ochotę się roześmiać. Był tak cholernie zaangażowany (chodząca uczciwość, chłopaki), taki solenny, jak żołnierz, który mówi o bohaterstwie w jakimś fatalnym amerykańskim filmie wojennym. W tamtej chwili uznałem to za urocze – rodzaj absolutnej wiary to jedna z tych rzeczy, które tak samo jak dziewictwo traci się tylko raz, a ja nigdy wcześniej nie spotkałem nikogo, kto by to zachował do trzydziestki – ale zdawało mi się, że przez większość życia Samowi po prostu dopisywało szczęście, a mnie trudno było zdobyć się na współczucie dlatego, że nagle poślizgnął się na skórce od banana.
– Co zrobisz? – spytałem.
Kręcił głową. Musiał o tym myśleć, na pewno: byliśmy tu tylko we dwóch, jedna przysługa, jedno wciśnięcie odpowiedniego klawisza i ta rozmowa może zniknąć.
– Dasz mi weekend? – powiedział. – Zaniosę to O’Kelly’emu w poniedziałek. Ja… nie teraz. Nie potrafię myśleć rozsądnie. Potrzebuję weekendu.
– Jasne. Porozmawiasz z wujkiem?
Sam spojrzał na mnie.
– Jeśli tak, to zacznie zacierać ślady, prawda? Pozbywać się dowodów, zanim rozpocznie się śledztwo.
– Zakładam, że tak by zrobił.
– Jeśli mu nie powiem… jeśli się dowie, że mogłem dać mu cynk i nie zrobiłem tego…
– Przykro mi. – Przelotnie zastanawiałem się, gdzie, do diabła, podziewa się Cassie.
– A wiesz, co jest najgorsze? – odezwał się po chwili. – Że gdybyś mnie dziś rano spytał, do kogo pójdę, jeśli zdarzy się coś w tym stylu i nie będę wiedział, co zrobić, tobym powiedział, że do Reda.
Milczałem. Patrzyłem na jego szczerą, miłą twarz i nagle poczułem się od niego dziwnie odseparowany, od całej tej sceny. To było uczucie, które przyprawia o zawrót głowy, jakbym obserwował wydarzenia rozwijające się w oświetlonym pudełku setki metrów ode mnie. Siedzieliśmy przez długą chwilę, aż do środka wpadł O’Gorman i zaczął coś krzyczeć o rugby, a Sam bez słowa włożył taśmę do kieszeni, zebrał swoje rzeczy i wyszedł.
***
Tego popołudnia, kiedy wyszedłem na papierosa, Cassie poszła za mną.
– Masz zapalniczkę? – spytała.
Straciła na wadze, policzki jej się wyostrzyły, a ja zastanawiałem się, czy stało się to niezauważalnie w trakcie Operacji Westalka, czy – na samą myśl poczułem ukłucie niepokoju – w ciągu kilku ostatnich dni. Wyłowiłem zapalniczkę i jej podałem.
Było zimne, pochmurne popołudnie, pod murem zaczynały gromadzić się opadłe liście, Cassie odwróciła się plecami do wiatru i zapaliła papierosa. Miała tusz na rzęsach i coś różowego na policzkach, lecz jej twarz wciąż była zbyt blada, prawie szara.
– Co się dzieje, Rob? – spytała.
Żołądek podszedł mi do gardła. Wszyscy kiedyś przeprowadzaliśmy te koszmarne rozmowy, ale nie znam choćby jednego mężczyzny, który by uważał, że służą one czemukolwiek. Nie odnosiły też pozytywnego skutku. Wbrew wszelkim nadziejom liczyłem na to, że Cassie okaże się jedną z tych kobiet, które nie będą drążyć tematu.
– Nic się nie dzieje.
– Dlaczego zachowujesz się wobec mnie dziwnie?
Wzruszyłem ramionami.
– Jestem wykończony, sprawa jest w opłakanym stanie, ostatnie tygodnie dały mi w kość. To nic osobistego.
– Daj spokój, Rob. Jest. Zachowujesz się, jakbym była trędowata od… – Spiąłem się, lecz Cassie nie dokończyła.
– Nie. Potrzebuję tylko trochę przestrzeni, jasne?
– Nie wiem nawet, co to znaczy. Wiem tylko, że się na mnie wyżywasz, a ja nie mogę nic zrobić, skoro nie rozumiem, czemu to robisz.
Kątem oka widziałem, jak z determinacją zacisnęła szczęki, i wiedziałem, że nie uda mi się tego uniknąć.
– Nie wyżywam się – rzuciłem skrępowany. – Po prostu nie chcę jeszcze bardziej wszystkiego komplikować. I zdecydowanie nie jestem teraz w stanie rozpoczynać związku i nie chcę, żebyś odniosła mylne wrażenie…
– Związku? – Cassie uniosła brwi, prawie się roześmiała. – Jezu, to o to chodzi? Nie, Ryan, nie oczekuję, że się ze mną ożenisz i będziemy mieli dzieci. Dlaczego, do diabła, myślisz, że chcę związku? Chcę po prostu, żeby wszystko było normalnie, bo to jakiś absurd.
Nie uwierzyłem jej. Przedstawienie było przekonujące – lekko zdziwiony wyraz twarzy, niedbałe oparcie się o mur, każdy na moim miejscu westchnąłby z ulgą i przytulił ją z zakłopotaniem, aby następnie wspólnie, ramię w ramię, powrócić do czegoś w rodzaju normalności. Tylko że ja znałem zagrywki Cassie jak własną kieszeń. Przyspieszony oddech, napięcie ramion, nikła, nieśmiała nuta w głosie – była przerażona, a to z kolei przerażało mnie.
– Tak. W porządku.
– Wiesz o tym, prawda, Rob? – Znów dostrzegłem delikatne drżenie.
– W takim razie nie sądzę, żeby powrót do normalności był możliwy. Sobotnia noc była dużym błędem i żałuję, że się w ogóle zdarzyła, ale jest już za późno. I tak zostanie.
Cassie strzepnęła popiół na kocie łby, lecz i tak dostrzegłem, że jest zraniona i zaskoczona, jakbym wymierzył jej policzek.
– No tak. Nie wiem, czy to błąd – odezwała się po chwili.
– Nie powinno do tego dojść – powiedziałem. Przyciskałem plecy do muru tak mocno, że przez garnitur czułem jego chropowatość. – Nigdy by się nie zdarzyło, gdybym nie był w tak fatalnym stanie. Przepraszam, ale tak wygląda rzeczywistość.
Читать дальше