Nawet Cassie nie wie, że gdy miałem dwanaście lat, byłem dużym dzieckiem. Nie jednym z tych okrągłych dzieci, które widzi się, gdy kaczym krokiem idą po ulicy. Na fotografiach widać, że po prostu miałem mocną budowę; może byłem odrobinę pulchny, wysoki jak na swój wiek i okropnie zakłopotany, ale czułem się, jakbym był monstrualny i zagubiony, własne ciało mnie zdradziło. Rozrosłem się do góry i wszerz do tego stopnia, że sam siebie nie poznawałem, przypominało to jakiś podły żart, który muszę codzienne znosić. Nie pomagało też, że zarówno Peter, jak i Jamie wyglądali dokładnie tak samo jak zawsze: mieli dłuższe nogi, stracili wszystkie mleczaki, ale wciąż byli szczupli i lekcy.
Etap pulchności nie trwał długo: jedzenie w szkole z internatem było, zgodnie z tym, co piszą w książkach, tak okropne, że nawet dzieciak, który nie był roztrzęsiony i nie tęsknił za domem, a za to szybko rósł, miałby problem ze zjedzeniem tyle, żeby przybrać na wadze. Pierwszego roku prawie nic nie jadłem. Na początku wychowawca zmuszał mnie, żebym zostawał sam przy stole, czasami godzinami, aż zjadłem kilka kęsów i przyznałem mu rację na każdy temat, po jakimś czasie stałem się ekspertem w chowaniu jedzenia do plastikowego worka w kieszeni, który następnie wrzucałem do ubikacji. Myślę, że post to odruchowa forma krzyku. Wydaje mi się, że wierzyłem, że jeśli będę jeść tylko tyle, by Peter i Jamie wrócili, to wszystko wróci do normy. Na początku drugiego roku byłem wysoki i chudy, zbyt kościsty, wyglądałem tak, jak każdy trzynastolatek powinien wyglądać.
Nie wiem, dlaczego to właśnie stało się moją najbardziej strzeżoną tajemnicą. Myślę, że w głębi duszy zawsze zastanawiałem się, czy to był powód, dla którego zostałem z tyłu, tamtego dnia w lesie. Bo byłem gruby, bo nie mogłem biec wystarczająco szybko, bo nie potrafiłem już tak dobrze utrzymać równowagi, bo bałem się skakać przez mur zamku. Czasami myślę o drżącej linie, która oddziela bycie oszczędzonym od bycia odrzuconym. Myślę o starożytnych bogach, którzy żądali, by ich ofiara była nieustraszona i bez skazy, i zastanawiam się, czy to, co porwało Petera i Jamie, nie uważało, że ja nie jestem wystarczająco dobry.
W tamten wtorek, z samego rana wsiadłem do autobusu do Knocknaree, żeby zabrać samochód. Gdybym miał wybór, pewnie wolałbym nigdy więcej o Knocknaree nie myśleć, ale byłem już chory od jeżdżenia do i z pracy zapchanymi, śmierdzącymi potem pociągami i musiałem jak najszybciej zrobić duże zakupy, zanim Heather szlag trafi.
Mój samochód stał sobie w zatoczce, w zasadzie w takim samym stanie, jak go zostawiłem, chociaż deszcz pokrył go warstwą brudu, a ktoś palcem na drzwiach pasażera napisał DOSTĘPNY TAKŻE W KOLORZE BIAŁYM. Ruszyłem pomiędzy barakami (najwyraźniej opuszczonymi, nie było widać nikogo poza Huntem, który siedział w biurze i głośno dmuchał nos) na wykopaliska, żeby znaleźć śpiwór i termos.
Nastrój na wykopaliskach uległ zmianie: tym razem nie polewano się wodą ani nie pokrzykiwano wesoło. Zespół pracował w ponurym milczeniu, pochylali się niczym grupa skazańców skutych łańcuchem, utrzymując szybki, wyczerpujący rytm. Przypomniałem sobie wszystkie daty: to był ich ostatni tydzień, ludzie od autostrady mają rozpocząć prace w poniedziałek, jeśli zakaz zostanie uchylony. Zobaczyłem, jak Mel przestaje kopać, prostuje się i z grymasem masuje po krzyżu, dyszała, głowa jej opadała, jakby nie miała siły jej utrzymać, lecz po chwili pochyliła ramiona, nabrała powietrza i znów uniosła rydel. Niebo było szare i ciężkie, chmury nisko wisiały. Gdzieś w oddali, na osiedlu nikt nie reagował na włączony alarm samochodowy.
Las był ciemny i posępny, nieprzenikniony. Patrzyłem na niego i zdawałem sobie sprawę, jak bardzo nie chcę tam wchodzić. Mój śpiwór do tego czasu na pewno przesiąkł wilgocią i został skolonizowany przez mrówki albo pleśń, albo coś innego, lecz i tak nigdy go nie używałem. Może jakiś archeolog albo jedno z miejscowych dzieci go znajdzie i zabierze, zanim kompletnie zgnije.
Byłem już spóźniony do pracy, ale sama myśl o niej mnie męczyła, a kilka dodatkowych minut nie zrobi wielkiej różnicy. Usiadłem na walącym się murze i zapaliłem papierosa. Przysadzisty facet z rzadkimi ciemnymi włosami – George McCośtam, mgliście go sobie przypominałem z przesłuchań – uniósł głowę i mnie dostrzegł. Najwyraźniej podsunęło mu to jakąś myśl, bo wbił łopatę w ziemię, usiadł i wyciągnął z dżinsów rozpłaszczoną paczkę papierosów.
Mark klęczał na szczycie sięgającego biodra zwału, zeskrobując kawałek ziemi z dziką energią, jednak zanim jeszcze George zdążył wyciągnąć papierosa, zauważył go i już energicznie schodził z nasypu z rozwianym włosem.
– Hej, Macker! Co ty, do cholery, robisz?
Macker aż podskoczył.
– Jezu! – Upuścił paczkę i zaczął grzebać w ziemi. – Palę papierosa. Masz problem?
– Zapalisz na przerwie na kawę. Tak jak ci mówiłem.
– O co chodzi? Mogę palić i kopać jednocześnie, zapalenie zabiera pięć sekund…
Mark nie wytrzymał.
– Nie mamy ani pięciu sekund do stracenia. Nie mamy ani sekundy. Wydaje ci się, że dalej jesteś w szkole, ty cholerny półgłówku? Myślisz, że to jakaś zabawa, co?
Zacisnął pięści i gotował się do bitki. Pozostali archeolodzy przestali pracować i niepewnie patrzyli z otwartymi ustami. Zastanawiałem się, czy zmieni się to w bójkę, ale wtedy Macker roześmiał się wymuszenie i cofnął o krok, podnosząc ręce w kpiącym geście.
– Wyluzuj, człowieku – powiedział. W palcach trzymał papierosa, którego następnie z wypracowaną precyzją włożył z powrotem do paczki.
Mark patrzył, aż Macker, nie spiesząc się, uklęknie, weźmie łopatę i z powrotem zabierze się do kopania. Następnie obrócił się i z pochylonymi ramionami ruszył z powrotem w kierunku nasypu, a Macker ukradkiem za nim, udając sprężysty krok Marka, który zmieniał się w bieg szympansa. Część archeologów zachichotała, a zadowolony z siebie George trzymał rydel na wysokości krocza i wykonywał wulgarne gesty. Jego sylwetka na tle wiszącego nisko nieba była zniekształcona, groteskowa, przypominała postać z obscenicznego, symbolicznego fryzu greckiego. Atmosfera była napięta, a jego wygłupy działały mi na nerwy. Poczułem, że wbijam paznokcie w mur. Miałem ochotę zakuć go w kajdanki, uderzyć w szczękę, cokolwiek, byle tylko przestał.
Pozostali archeolodzy znudzili się i przestali zwracać na niego uwagę, Macker pokazał Markowi środkowy palec i wrócił na swoją ścieżkę, udając, że występuje w świetle jupiterów. Nagle poczułem zadowolenie, że nigdy w życiu nie będę już nastolatkiem. Zgasiłem papierosa o kamień i właśnie zapinałem płaszcz, odwróciwszy się w stronę samochodu, gdy nagle spłynęło na mnie olśnienie – rydel.
Długą chwilę stałem bez ruchu, czułem, jak bije mi serce, szybko i płytko. Skończyłem zapinać guziki, wśród pochylonej armii kurtek odszukałem wzrokiem Seana i ruszyłem w jego stronę przez wykopaliska. Czułem dziwne zawroty głowy, jakby moje stopy bez najmniejszego wysiłku poruszały się kilka centymetrów nad ziemią. Archeolodzy rzucali mi ukradkowe spojrzenia, kiedy przechodziłem: nie do końca nieprzyjazne, lecz doskonale, wystudiowanie pozbawione wyrazu.
Sean przerzucał ziemię rydlem z górki kamieni. Na uszach miał słuchawki, a na głowie czarną, wełnianą czapkę i łagodnie kiwał się w rytm heavy metalu.
– Sean – odezwałem się.
Nie usłyszał mnie, ale kiedy przysunąłem się bliżej, mój cień, niewyraźny w szarym świetle, padł na niego. Sean spojrzał do góry. Pogrzebał w kieszeni, wyłączył walkman i wyjął z uszu słuchawki.
Читать дальше