– A ile by im to narobiło kłopotu?
Wskazał na dwie przerywane linie przecinające północno-zachodni róg mapy.
– Według moich geodetów to najbliższa, logiczna ewentualność. To ta, której żąda akcja „Przesunąć autostradę". Dobre trzy kilometry dalej, w niektórych miejscach sześć do ośmiu. Do terenów na północ od oryginalnej trasy i tak będzie dojazd, ale ci ludzie mają sporo i na południu, a wtedy wartość ziemi by zmalała. Rozmawiałem z kilkoma pośrednikami nieruchomości, udawałem, że jestem zainteresowany kupnem, wszyscy powiedzieli, że tereny przemysłowe tuż przy autostradzie są warte do dwóch razy więcej niż teren przemysłowy pięć kilometrów dalej. Nie zrobiłem dokładnych obliczeń, ale różnica może iść w miliony.
– To byłoby warte telefonów z pogróżkami – doszła do wniosku Cassie.
– Są ludzie, dla których byłoby to warte kilku dodatkowych tysięcy za zabicie człowieka – oświadczyłem.
Przez kilka chwil nikt się nie odezwał. Na zewnątrz mżawka zaczynała przechodzić, wodniste snopy słonecznego blasku padły na mapę niczym reflektory helikoptera, wydobyły połać rzeki o powierzchni pomarszczonej delikatnymi kreskami i maźniętej na czerwono. Po drugiej stronie pokoju funkcjonariusz siedzący przy telefonie starał się pozbyć kogoś zbyt wygadanego, kto nie dawał mu skończyć choćby jednego zdania.
– Ale dlaczego Katy? – odezwała się w końcu Cassie. – Czemu nie przyczepili się do Jonathana?
– Byłoby to zbyt oczywiste – odparłem. – Gdyby Jonathana zamordowano, rzucilibyśmy się prosto na wrogów, których mógł sobie narobić w trakcie kampanii. A sprawę Katy można było upozorować na zbrodnię na tle seksualnym, w ten sposób ktoś odciąga naszą uwagę od autostrady, ale Jonathan i tak rozumie przesłaną wiadomość.
– Chyba że uda mi się dowiedzieć, kto stoi za tymi przedsiębiorstwami – powiedział Sam – chociaż na razie znalazłem się w ślepym zaułku. Farmerzy nie znają żadnych nazwisk, Urząd Hrabstwa twierdzi, że i oni nikogo nie znają. Widziałem kilka aktów sprzedaży ziemi, parę podań i tak dalej, ale wszystkie zostały podpisane przez prawników – a prawnicy mówią, że nie mogą ujawniać nazwisk klientów bez zgody zainteresowanych.
– Jezu.
– A co z dziennikarzami? – niespodziewanie spytała Cassie.
Sam potrząsnął głową.
– A co ma być?
– Powiedziałeś, że już w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku pisano artykuły na temat autostrady. Muszą być jacyś dziennikarze, którzy kontynuowali temat i mają dość dobre rozeznanie, kto kupił ziemię, nawet jeśli nie wolno im tego wydrukować. To Irlandia, w tym kraju nie istnieje nic takiego jak tajemnica.
– Cassie – powiedział Sam, a jego twarz się rozjaśniła – jesteś skarbem. Stawiam ci za to piwo.
– Chcesz zamiast mnie przeczytać raporty z rozmów z mieszkańcami? O’Gorman buduje zdania jak George Bush, na ogół nie mam pojęcia, o co mu chodzi.
– Posłuchaj, Sam, jeśli to się powiedzie, obydwoje będziemy ci bardzo długo stawiać piwo. – Sam ruszył w stronę swojej części stołu, po drodze, uszczęśliwiony, klepnął niezdarnie Cassie po ramieniu i zaczął przekopywać się przez plik wycinków prasowych niczym pies, który podchwycił trop, a Cassie i ja wróciliśmy do swoich raportów.
Zostawiliśmy mapę przyklejoną do ściany, co mnie denerwowało z przyczyn, które nie do końca potrafiłem określić. Myślę, że chodziło o jej perfekcyjność, kruche, urocze szczegóły: drobne listki zwijające się na drzewach w lesie, guzowate kamyki w murze donżonu. Przypuszczam, że miałem jakieś podświadome wrażenie, że pewnego dnia spojrzę na nią i zobaczę dwie maleńkie roześmiane twarze znikające pomiędzy narysowanymi piórem i długopisem drzewami. Cassie naszkicowała na jednym z żółtych fragmentów dewelopera w garniturze z rogami i małymi kłami, rysuje jak ośmiolatek, ale i tak podskakiwałem za każdym razem, gdy kątem oka dostrzegałem łypiącego na mnie cholernika.
***
Zacząłem próbować – tak naprawdę po raz pierwszy życiu – przypominać sobie, co się wydarzyło wtedy w lesie. Niechętnie się do tego zabierałem, z trudem przyznając się przed samym sobą, co w ogóle robię, niczym dziecko, które zdrapuje strup, ale boi się spojrzeć. Chodziłem na długie spacery – głównie wczesnym rankiem albo w nocy, kiedy nie zostawałem u Cassie i nie mogłem zasnąć – przemierzałem miasto godzinami w czymś na kształt transu, słuchając ulotnych dźwięków dochodzących z zakątków umysłu. Dochodziło do tego, że przyłapywałem się na tym, jak z oszołomieniem, mrugając, wpatruję się w tandetny neon reklamowy nieznanego mi centrum handlowego albo w elegancki dach jakiegoś domu z epoki georgiańskiej w ekskluzywnej części Dun Laoghaire, nie mając zielonego pojęcia, jak się tam dostałem.
To działało, przynajmniej do pewnego stopnia. Wyzwolony umysł wyrzucał z siebie strumienie obrazów niczym przyspieszony pokaz slajdów i stopniowo nauczyłem się wychwytywać i zatrzymywać niektóre z nich. Rodzice przywożący nas do miasta, żeby zrobić zakupy przed pierwszą komunią, Peter i ja w szykownych ciemnych garniturach, zgięci wpół, nieczule wyjący ze śmiechu, kiedy Jamie – po długiej, stoczonej szeptem bitwie z matką – wyszła z przebieralni dla dziewcząt w bezie, w której wyglądała strasznie. Szalony Mick, miejscowy głupek, który przez cały rok nosił płaszcze i rękawiczki bez palców i mamrotał pod nosem przekleństwa; Peter powiedział, że Mick oszalał, bo kiedy był młody, robił brzydkie rzeczy z dziewczyną, ona urodziła dziecko i powiesiła się w lesie, a jej twarz zrobiła się czarna. Pewnego dnia Mick zaczął krzyczeć przed sklepem Lowry’ego. Policjanci zabrali go radiowozem i nigdy więcej już go nie ujrzeliśmy. Moja szkolna ławka, zrobiona ze starego drewna o ogromnych słojach, z przestarzałym otworem na kałamarz w górnej części, przez lata wytarta do połysku, inkrustowana gryzmołami niczym kij hokejowy, były tam serca z inicjałami w środku, „Des Pearse był tutaj 12/10/67". Nic nadzwyczajnego, wiem, nic, co mogłoby nam pomóc w sprawie, nie znalazło się nic, co warte by było wspominania. Lecz pamiętajcie, że byłem przyzwyczajony do tego, by uważać za oczywiste, że pierwsze dwanaście lat mojego życia mniej lub bardziej odeszło na zawsze. Dla mnie każdy uratowany skrawek zdawał się niesamowicie sugestywny i magiczny, jak fragment kamienia z Rosetty z jedną wyrzeźbioną złudną postacią.
A czasami przypominałem sobie coś, co można by nazwać istotnym, nawet jeśli nic nie wnosiło do sprawy. Metallica i Sandra siedzą na drzewie… My, jak stopniowo i z dziwnym poczuciem zniewagi zaczynałem pojmować, nie byliśmy jedynymi ludźmi, którzy uważali las za swoje terytorium i zajmowali się tam swoimi sprawami. Głęboko w lesie znajdowała się polana, niedaleko starego zamku – kwitły tam pierwsze dzwonki na wiosnę, odbywaliśmy walki na miecze przy użyciu giętkich gałęzi, które zostawiały na ramionach długie czerwone ślady, rosła skłębiona kępa krzewów jeżyn, które pod koniec lata były obwieszone owocami – i czasami, kiedy nie mieliśmy nic bardziej interesującego do roboty, szpiegowaliśmy motocyklistów. Pamiętam tylko jedną taką sytuację, ale doskonale wiem, że robiliśmy to wcześniej.
Gorący, letni dzień, czułem na karku słońce i smak fanty w ustach. Na polanie, na skrawku ugniecionej trawy, leżała na plecach Sandra, a Metallica na niej. Bluzka zsuwała się jej z ramienia i widać było, czarne koronkowe ramiączko biustonosza. Dłonie trzymała we włosach Metalliki i całowali się z otwartymi ustami.
Читать дальше