Obserwowałem z samochodu, jak Cassie idzie do drzwi domu Petera i naciska dzwonek, a niewyraźna postać wpuszcza ją do środka. Potem wysiadłem z samochodu i poszedłem ulicą w dół, do mojego dawnego domu. Adres – 11 Knocknaree Way, Knocknaree, Hrabstwo Dublin – powrócił do mnie, jakbym automatycznie odklepywał coś, czego nauczyłem się na pamięć.
Był mniejszy, niż pamiętałem, węższy, trawnik tworzył ciasny kwadracik, zamiast rozległej, chłodnej zielonej przestrzeni, którą sobie wyobrażałem. Dom niedawno przemalowano, teraz miał wesoły, maślanożółty kolor z białymi wykończeniami. Tuż przy murze wysokie czerwone i białe róże gubiły ostatnie płatki, a ja zastanawiałem się, czy to mój ojciec je posadził. Spojrzałem na okno swojego pokoju i w tej właśnie chwili zaskoczyłem, że to dom – mieszkałem tutaj. Przez te drzwi rano wybiegałem do szkoły z tornistrem, wychylałem się z tego okna, żeby wołać do Petera i Jamie, w tym ogrodzie uczyłem się chodzić. Po tej ulicy jeździłem na rowerze do chwili, kiedy we trójkę wspięliśmy się na mur na końcu ulicy i pobiegliśmy do lasu.
Na podjeździe stał niewielki srebrzysty polo, a wokół niego na plastikowym wozie strażackim pedałował trzy- czy czteroletni blondynek i wydawał z siebie wycie syreny. Kiedy doszedłem do bramy, zatrzymał się i z powagą mi się przyjrzał.
– Dzień dobry – odezwałem się.
– Idź sobie – powiedział mi stanowczo.
Nie wiedziałem, jak powinienem na to zareagować, ale jak się okazało, nie musiałem: drzwi wejściowe otworzyły się, wybiegła z nich matka dziecka – trzydziestoletnia, także blondynka, ładna w dość standardowy sposób – i opiekuńczym gestem położyła dłoń na głowie dziecka.
– W czym mogę pomóc? – spytała.
– Detektyw Robert Ryan – przedstawiłem się i wyjąłem legitymację. – Badamy sprawę śmierci Katharine Devlin.
Wzięła legitymację i dokładnie obejrzała.
– Nie wiem, jak mogłabym pomóc. Już rozmawialiśmy z innymi policjantami. Nic nie widzieliśmy, ledwie znaliśmy Devlinów.
Wciąż patrzyła na mnie nieufnie. Dziecko zaczynało się nudzić, warczało i kręciło kierownicą, ale ręka matki spoczywająca na jego ramieniu utrzymała je w miejscu. Przez otwarte drzwi słychać było wesołą muzykę – chyba Vivaldiego – i przez chwilę byłem niebezpiecznie bliski poproszenia jej: „Jest kilka rzeczy, które chciałbym z panią skonsultować, czy mógłbym na chwilę wejść?". Pomyślałem, że Cassie będzie się martwiła, kiedy wyjdzie z domu Savage’ów i zobaczy, że mnie nie ma.
– Po prostu wszystko jeszcze raz sprawdzamy. Dziękuję za poświęcenie mi czasu.
Matka obserwowała, jak odchodzę. Kiedy dotarłem do samochodu, zobaczyłem, jak pod jedną pachę wkłada sobie wóz strażacki, a pod drugą dziecko i zabiera je do środka.
***
Długo siedziałem w samochodzie, patrząc na ulicę i czując, że gdyby nie kac, to radziłbym sobie o wiele lepiej. W końcu drzwi domu Petera otworzyły się i dobiegły mnie głosy: ktoś odprowadzał Cassie podjazdem. Odwróciłem głowę i udawałem, że patrzę w przeciwnym kierunku, głęboko zamyślony, aż usłyszałem, jak drzwi się zamykają.
– Nic nowego – powiedziała Cassie, pochylając się w stronę okna samochodu. – Peter nie mówił, że się kogoś boi ani że ktoś mu sprawia kłopoty. Bystry dzieciak, dobrze wiedział, że nie należy iść z nieznajomym, chociaż trochę nazbyt pewny siebie, przez co mógł wpaść w tarapaty. Nikogo nie podejrzewali, tylko zastanawiali się, czy mogła to być ta sama osoba, która zabiła Katy. Byli tym trochę zdenerwowani.
– Jak my wszyscy.
– Wygląda na to, że nieźle sobie radzą. – Nie potrafiłem się zmusić, by o to spytać, ale bardzo chciałem wiedzieć. – Ojciec nie był zbyt zadowolony, że kolejny raz musi przez wszystko przechodzić, ale matka była urocza. Siostra Petera, Tara, nadal mieszka w domu, pytała o ciebie.
– O mnie? – zapytałem, czując irracjonalne ukłucie paniki.
– Chciała wiedzieć, czy wiemy, co teraz robisz. Powiedziałam jej, że policja straciła z tobą kontakt, ale chyba dobrze sobie radzisz. – Uśmiechnęła się chytrze. – Myślę, że dawniej trochę jej się podobałeś.
Tara: młodsza od nas rok czy dwa lata, kościste łokcie i przenikliwe spojrzenie, typ dziecka, który zawsze coś węszy, żeby donieść matce. Całe szczęście, że tam nie wszedłem.
– Może koniec końców powinienem pójść z nią porozmawiać. Ładna jest?
– Twój typ, kawał kobity o rozłożystych biodrach. Pracuje w straży miejskiej.
– No jasne. – Zaczynałem się czuć coraz lepiej. – Poproszę, żeby na pierwszą randkę włożyła mundur.
– Nie chcę tego wiedzieć. Dobra: Alicia Rowan. – Cassie wyprostowała się i sprawdziła w notesie numer domu. – Chcesz ze mną iść?
Przez chwilę zbierałem się na odwagę. Ale jeśli dobrze pamiętałem, nie spędzaliśmy zbyt wiele czasu u Jamie. Kiedy siedzieliśmy u kogoś, to głównie u Petera – jego dom był pełen wesołych hałasów, braci, sióstr i zwierzaków, a mama piekła pierniki, rodzice kupili telewizor na raty i wolno nam było oglądać kreskówki.
– Jasne – powiedziałem. – Czemu nie?
***
Drzwi otworzyła sama Alicia Rowan. Wciąż była piękna, na przekwitły, nostalgiczny sposób – delikatne kości, zapadnięte policzki, potargane blond włosy i ogromne, udręczone oczy – jak u jakiejś zapomnianej gwiazdy kina, której wygląd przez lata tylko nabrał patosu. Zobaczyłem maleńką, wyblakłą iskrę nadziei i błysk strachu w oczach, kiedy Cassie nas przedstawiała, które zgasły zaraz po tym, gdy padło imię Katy Devlin.
– Tak – odpowiedziała – tak, oczywiście, biedna dziewczynka… Czy oni… czy myślicie, że to ma coś wspólnego z…? Proszę wejść.
Gdy tylko znaleźliśmy się w środku, zrozumiałem, że to był zły pomysł. Zapach – tęskna mieszanka drewna sandałowego i rumianku, gdy dotarła do mojej podświadomości, uruchomiła wspomnienia, które błyskały niczym ryby w mętnej wodzie. Na kolację dziwny chleb z kawałkami czegoś w środku, obraz nagiej kobiety na podeście, przepychaliśmy się przed nim i rżeliśmy ze śmiechu. Krycie się w szafie, z rękami oplecionymi wokół kolan, podczas gdy przed twarzą niczym dym dryfowały cienkie bawełniane spódnice. „Czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt!" – dochodziło z holu.
Zaprowadziła nas do salonu (ręcznie tkane narzuty na sofie, uśmiechnięty Budda z przydymionego jadeitu na stoliku do kawy; zastanawiałem się, co mieszkańcy Knocknaree w latach osiemdziesiątych sądzili na temat Alicii Rowan), a Cassie rozpoczęła wstępną gadkę. Oczywiście było i – nie wiem, jak mogłem tego nie przewidzieć – olbrzymie, wspaniałe zdjęcie Jamie, oprawione w ramki, na kominku: Jamie siedząca na murze okalającym osiedle, ze śmiechem mrużąca przed słońcem oczy, w tle rósł czarno-zielony las. Po obu stronach fotografii stały małe oprawione zdjęcia, na jednym z nich widać było trzy postaci: ręce oplecione wokół szyi, głowy przytknięte do siebie w papierowych koronach, pewnie Boże Narodzenie albo urodziny… Powinienem zapuścić brodę czy co – pomyślałem dziko, odwróciwszy wzrok. Że też Cassie nie dała mi czasu, żebym…
– W naszych aktach – mówiła Cassie – ze wstępnego raportu wynika, że zadzwoniła pani na policję z zawiadomieniem, że córka i jej koledzy uciekli, a nie na przykład, że zaginęli czy mieli wypadek?
– No cóż, tak. Widzi pani… O Boże. – Alicia Rowan przejechała dłonią po włosach – były to długie dłonie, które wyglądały, jakby zostały zrobione z gumy. – Miałam zamiar wysłać Jamie do szkoły z internatem, a ona nie chciała tam iść. To brzmi, jakbym była strasznie samolubna… Pewnie tak było. Ale naprawdę miałam swoje powody.
Читать дальше