– Knocknaree to małe miejsce – zauważył Sam. – Jakie są szanse, że mieszka tam dwóch różnych morderców dzieci?
Cassie trzymała talerz na skrzyżowanych nogach, ręce założyła na kark i wyginała się w łuk, rozciągając się. Pod oczami miała cienie, nagle zdałem sobie sprawę, że mocno przeżyła popołudnie z Kiernanem i że jej niechęć do opowiadania tej historii zapewne nie wynika tylko i wyłącznie z tego, że dotyczy ona mnie. Kiedy Cassie coś ukrywa, w szczególny sposób zaciska kąciki ust, zastanawiałem się więc, co takiego powiedział jej Kiernan, a czego nam nie mówiła.
– Przeszukali nawet drzewa, wiecie? – odezwała się. – Po kilku tygodniach pewien sprytny posterunkowy przypomniał sobie starą sprawę, kiedy jakiś dzieciak wdrapał się na puste w środku drzewo i wpadł w dziurę w pniu, znaleźli go dopiero po czterdziestu latach. Kiernan i McCabe wysłali ludzi, żeby sprawdzili każde drzewo, świecili latarkami w każdą dziurę…
Skończyła mówić, ale my milczeliśmy. Sam bez pośpiechu przeżuł ciabattę, odłożył talerz i odetchnął z zadowoleniem. W końcu Cassie się poruszyła, wyciągnęła rękę, a ja położyłem na jej dłoni paczkę papierosów.
– Kiernanowi wciąż się to śni – szepnęła, wyjmując papierosa. – Nie tak często jak dawniej, powiedział, od czasu kiedy przeszedł na emeryturę, tylko raz na kilka miesięcy. Śni mu się, że nocą szuka dwójki dzieci w lesie, woła je, a ktoś wyskakuje z krzaków i rzuca się na niego. Wie, że to porywacz, widzi jego twarz – „tak wyraźnie, jak widzę teraz twoją", powiedział – ale kiedy się budzi, nie pamięta jej.
Ogień trzaskał i sypał iskrami. Dostrzegłem to kątem oka i odwróciłem się, przekonany, że widziałem, jak coś wypada z kominka do pokoju, jakieś małe, czarne stworzenie z pazurami – może pisklę spadło z komina? – ale nic tam nie było. Dostrzegłem, że Sam na mnie patrzy, jego oczy były szare, spokojne i zobaczyłem w nich ślad współczucia, ale tylko się uśmiechnął i pochylił nad stołem, żeby napełnić moją szklankę.
***
Źle sypiałem, nawet gdy nie czekało na mnie dużo pracy. Jak już wspominałem, często miewam ten problem, ale tym razem było to coś innego: w ciągu tamtych tygodni nieustannie odkrywałem, że jestem uwięziony w jakiejś strefie cienia między snem a jawą, nie mogłem przejść do żadnego z tych stanów. „Uważaj!" – znienacka odzywały się w mojej głowie głosy albo: „Nie słyszę cię. Co? Co?". Na wpół śniłem o ciemnych intruzach chodzących ukradkiem po pokoju, grzebali w notatkach i przerzucali koszule w szafie. Wiedziałem, że nie mogą być prawdziwi, ale całą, wypełnioną paniką wieczność zajmowało mi oprzytomnienie, bo dopiero wtedy mógłbym się z nimi zmierzyć albo się ich pozbyć. Kiedy się budziłem, ze zdziwieniem odkrywałem, że leżę przy ścianie przy drzwiach do pokoju i z trudem usiłuję wstać, by wymacać włącznik światła. W głowie mi się kręciło, a skądś dobiegało mnie stłumione zawodzenie i musiało upłynąć sporo czasu, zanim zdałem sobie sprawę, że to mój głos. Włączałem światło i lampkę przy biurku, wsuwałem się z powrotem do łóżka i leżałem, zbyt roztrzęsiony, by zasnąć z powrotem, czekając na dzwonek budzika.
W tym stanie zawieszenia nieustannie słyszałem także dziecięce głosy. Nie były to głosy Petera ani Jamie: grupa dzieci w oddali recytowała rymowanki, których nigdy wcześniej nie słyszałem. Ich głosy były wesołe, nieczułe i zbyt czyste, żeby mogły należeć do człowieka, a w tle słyszałem energiczny i wytrawny rytm klaśnięć. „Hej, goń mnie, kolego, dookoła drzewa tego… raz, dwa, małych chłopców gra, cali na zielono, jeden sam, zawsze będzie tam…”. Czasami ten odległy chór tkwił w mojej głowie przez cały dzień, towarzyszył mi w każdej wykonywanej czynności. Żyłem w śmiertelnym strachu, że O’Kelly złapie mnie na mruczeniu jednej z tych rymowanek.
***
Rosalind zadzwoniła do mnie na komórkę w sobotę. Byłem w pokoju operacyjnym, Cassie wybrała się na rozmowę do Biura Osób Zaginionych, za moimi plecami O’Gorman wrzeszczał coś o jakimś facecie, który nie potraktował go wystarczająco uprzejmie, gdy O’Gorman chodził od drzwi do drzwi i rozmawiał z ludźmi. Musiałem przycisnąć telefon do ucha, żeby ją słyszeć.
– Panie detektywie, tu Rosalind… Przepraszam, że panu zawracam głowę, ale czy znalazłby pan czas, żeby porozmawiać z Jessicą?
W tle słychać było miejskie hałasy: samochody, głośne rozmowy, sygnalizację dźwiękową na przejściu dla pieszych.
– Oczywiście. Gdzie jesteś?
– Jesteśmy w mieście. Czy mogłybyśmy się z panem spotkać w barze hotelu Central, powiedzmy za dziesięć minut? Jessica chciałaby panu coś powiedzieć.
Wyjąłem główne akta i zacząłem je przeglądać, żeby sprawdzić datę urodzenia Rosalind: rozmowę z Jessicą musiałem przeprowadzić w obecności osoby dorosłej.
– Jesteście z rodzicami?
– Nie. Ja… nie. Myślę, że Jessica wolałaby porozmawiać bez nich.
Po plecach przeszły mi ciarki. Znalazłem stronę z danymi rodziny: Rosalind miała osiemnaście lat, to znaczy, że się nadawała.
– Nie ma problemu. Zobaczymy się na miejscu.
– Dziękuję, wiedziałam, że mogę się do pana zwrócić… przepraszam za pośpiech, ale powinnyśmy być w domu, zanim… – Bipnięcie i cisza. Albo bateria się wyładowała, albo skończyły się pieniądze na koncie. Napisałem Cassie notatkę „Zaraz wracam" i wyszedłem.
***
Rosalind miała dobry gust. Atmosfera w barze hotelu Central nie poddaje się upływowi czasu – gzymsy na suficie, ogromne, wygodne fotele, półki z dziwnymi, starymi książkami w eleganckich oprawach – to wszystko w przyjemny sposób kontrastuje z szaleństwem panującym na zewnątrz. Czasami przychodziłem tu w soboty na kieliszek brandy i cygaro – jeszcze przed wprowadzeniem zakazu palenia – i spędzałem popołudnia, czytając „Almanach farmera" z 1938 roku albo trzeciorzędne wiersze z epoki wiktoriańskiej.
Rosalind i Jessica siedziały przy oknie. Włosy Rosalind były luźno związane do góry, miała na sobie biały strój, długą spódnicę i zwiewną, wykończoną koronką bluzkę, która doskonale stapiała się z otoczeniem, dziewczyna wyglądała, jakby właśnie wyszła z jakiegoś edwardiańskiego przyjęcia w ogrodzie. Pochylała się do przodu i szeptała coś do ucha Jessiki, powoli, uspokajająco głaszcząc jej włosy.
Jessica siedziała w fotelu z podciągniętymi nogami, a mnie znów uderzył jej wygląd, prawie tak samo jak za pierwszym razem. Słońce wpadające przez wysokie okno zmieniało ją w jaśniejącą wizję kogoś innego, kogoś żywego, przejętego i zagubionego. Doskonałe łuki brwi, pochyłość nosa, dziecinne wygięcie ust: ostatni raz, kiedy patrzyłem na tę twarz, była pozbawiona wyrazu i usmarowana krwią – taką zapamiętałem z sali sekcyjnej. Jessica wyglądała jak skazaniec, któremu wstrzymano egzekucję; jak Eurydyka zwrócona Orfeuszowi z ciemności na przelotny, cudowny moment. Aż wstrzymałem oddech, tak bardzo chciałem sięgnąć i położyć rękę na delikatnej, ciemnej główce, przyciągnąć ją do siebie i poczuć ciepło i oddech małej, jakby dzięki temu, że będę ją chronił z całych sił, uda mi się cofnąć czas i ochronić i Katy.
– Rosalind – powiedziałem. – Jessica.
Jessica podskoczyła, gwałtownie otworzyła oczy i złudzenie znikło. Trzymała coś w rękach, torebkę z cukrem wyjętą z miski stojącej na środku stołu, włożyła róg do ust i zaczęła go ssać.
Читать дальше