Przygotowywałem się na to. Myślę, że miałem niejasne przeczucie, że widok dowodów wyzwoli dramatyczny przypływ wspomnień; raczej nie spodziewałem się, że skończę w pozycji płodowej na podłodze w piwnicy, ale nie bez powodu wybrałem chwilę, kiedy było mało prawdopodobne, że ktoś zejdzie mnie tutaj szukać. W tamtej chwili z zawodem zdałem sobie sprawę, że żadna z tych rzeczy nie wyglądała nawet odrobinę znajomo – poza grą Petera donkey kong, która znalazła się tam prawdopodobnie tylko dlatego, że służyła do porównania odcisków palców, i która wyzwoliła przelotny i dość bezużyteczny przebłysk wspomnienia tak intensywny, że prawie słyszałem energiczną muzyczkę i bipnięcia – ja i Peter siedzący na oświetlonym słońcem dywanie, skoncentrowani, poszturchujemy się, każdy zajęty swoim guzikiem, Jamie zagląda nam przez ramię i podniecona wykrzykuje rady. Ubrania nic mi nie przypominały, choć wiedziałem, że należały do mnie. Trudno mi było sobie wyobrazić, że któregoś dnia mogłem po prostu wstać rano i włożyć je na siebie. Teraz widziałem w nich jedynie tragizm, jaki niosły – to, jak mały był podkoszulek, jak wzruszająca była Myszka Miki narysowana mazakiem na tenisówce. W tamtym czasie dwanaście lat wydawało się okropnie poważnym wiekiem.
Chwyciłem w dwa palce podkoszulek i odwróciłem go. Czytałem o rozdarciach na plecach, ale nigdy wcześniej ich nie widziałem i to dziwne, ale wywarły na mnie większe wrażenie niż buty. Było w nich coś nienaturalnego – idealnie równoległe, równe, płytkie łuki; po prostu fizycznie niemożliwe. Gałęzie? pomyślałem, wpatrując się w podkoszulek niewidzącym wzrokiem. Czy zeskoczyłem z drzewa albo przedzierałem się przez krzaki i jakimś sposobem udało mi się natknąć na cztery ostre gałęzie, które jednocześnie rozerwały mi koszulkę? Na plecach, między łopatkami czułem mrowienie.
Nagle zapragnąłem znaleźć się gdzieś indziej. Niski sufit obniżał się i przytłaczał mnie, a w pełnym kurzu powietrzu z trudem oddychałem; wokół panowała nieznośna cisza, słychać było tylko przypadkową, złowieszczą wibrację ścian, kiedy na zewnątrz przejeżdżał autobus. Wrzuciłem wszystkie rzeczy z powrotem do pudełka, włożyłem na półkę i chwyciłem buty, które zostawiłem na podłodze, a które miałem wysłać Sophie.
Dopiero wtedy, tam w chłodnej piwnicy pełnej na wpół zapomnianych spraw i drobnych, ostrych trzasków, które dochodziły z pudełka, gdzie opadały plastikowe worki, uderzyło mnie jedno: ogrom tego, co wprawiłem w ruch. Dziwnym sposobem, biorąc pod uwagę wszystko, co miałem na głowie, nie udało mi się tego nawet przemyśleć. Stara sprawa wydawała się tak prywatna, że zapomniałem, że może mieć jakieś implikacje także i dla świata zewnętrznego. Ale ja (co sobie, do diabła, myślałem?) miałem zamiar zabrać te buty do gwarnego pokoju operacyjnego, włożyć je w kopertę wyłożoną folią bąbelkową i kazać jednemu z policjantów zanieść je Sophie.
I tak prędzej czy później musiało się to stać – sprawy zaginionych dzieci nigdy nie są zamykane, kwestią czasu było, aż ktoś pomyśli o zbadaniu starych dowodów przy użyciu nowych technik. Ale jeśli w laboratorium uda się wydobyć z tenisówek DNA, a zwłaszcza jeśli w jakiś sposób będzie pasować do próbki pobranej z kamiennego ołtarza, nie będzie to już drobny trop w sprawie Devlinów, strzał w ciemno, sprawa między nami a Sophie: stara sprawa z powrotem ożyje. Wszyscy, poczynając od O’Kelly’ego, będą chcieli zrobić użytek z lśniącego, nowoczesnego dowodu: Gardaf nigdy się nie poddaje, żadna nierozwiązana sprawa nie zostaje zamknięta, opinia publiczna może spać spokojnie, pewna, że na swój tajemniczy sposób pracujemy za kulisami. Media uczepiłyby się możliwości, że żyje wśród nas seryjny zabójca dzieci. A my musielibyśmy to sprawdzić; potrzebowalibyśmy próbek DNA od rodziców Petera oraz matki Jamie i – Boże – od Adama Ryana. Spojrzałem w dół na buty i w głowie niespodziewanie pojawił mi się obraz samochodu, hamulce przestają działać, wóz stacza się ze wzgórza: z początku powoli, niegroźnie, prawie komicznie, potem nabiera rozpędu i zmienia się w bezlitosną kulę, która sieje zniszczenie.
Zawieźliśmy Marka z powrotem na wykopaliska i zostawiliśmy go w samochodzie, by mógł oddać się ponurym rozmyślaniom, w tym czasie ja porozmawiałem z Mel, a Cassie zamieniła kilka słów z ich współlokatorami. Kiedy spytałem Mel, jak spędziła wtorkową noc, zaczerwieniła się po same koniuszki uszu i nie mogła spojrzeć mi w oczy, ale powiedziała, że rozmawiali z Markiem w ogrodzie do późna, co skończyło się pocałunkami, a następnie spędzili resztę nocy u niego w pokoju. Wyszedł tylko raz, nie dłużej niż na dwie minuty, do łazienki.
– Zawsze nam było dobrze razem – inni z reguły się z nas śmiali. To chyba musiało się stać. – Potwierdziła także, że Mark od czasu do czasu spędzał noc poza domem i że powiedział jej, że spał w lesie Knocknaree. – Nie wiem, czy inni wiedzieli. Nie chwali się tym.
– Nie wydaje ci się to odrobinę dziwne?
Niezdarnie wzruszyła ramionami, pocierając dłonią kark.
– Facet wiele rzeczy głęboko przeżywa. To właśnie mi się w nim podoba. – Była taka młoda, że odczułem nagłą potrzebę, by pogłaskać ją po ramieniu i przypomnieć, żeby się zabezpieczała.
Reszta współlokatorów poinformowała Cassie, że we wtorkową noc ostatni z ogrodu wyszli Mark i Mel, że następnego ranka razem opuścili jego pokój i że wszyscy spędzili pierwsze kilka godzin tego dnia, do czasu pojawienia się ciała Katy, bezlitośnie się z nich nabijając. Powiedzieli także, że Mark czasami sypia poza domem, ale nie wiedzieli, dokąd chodzi. Ich wersja „głęboko przeżywającego faceta" oscylowała od „trochę dziwny" aż po „poganiacz niewolników".
Kupiliśmy znów plastikowe kanapki w sklepie Lowry’ego i zjedliśmy obiad, siedząc na murze okalającym osiedle. Mark organizował archeologów do jakiejś nowej pracy, gestykulując zamaszyście i bojowo niczym kierujący ruchem policjant. Słyszałem, jak Sean głośno na coś narzeka, a wszyscy krzyczą na niego, żeby się zamknął, przestał obijać i wziął do roboty.
– Przysięgam na Boga, Macker, jeśli znajdę go u ciebie, to wsadzę ci to w dupę tak głęboko…
– Ojoj, Sean ma napięcie przedmiesiączkowe.
– A sprawdziłeś swoją dziurkę?
– Może gliny go zabrały, Sean, lepiej siedź cicho.
– Wracaj do roboty, Sean! – zawołał z oddali Mark.
– Nie mogę pracować bez cholernego rydla!
– Pożycz od kogoś.
– Tu jest wolny! – ktoś zawołał. Rydel pofrunął przerzucany z rąk do rąk, w powietrzu błyskało ostrze, a Sean złapał go i zabrał się do pracy, nie przestając zrzędzić.
– Gdybyś miał dwanaście lat – odezwała się Cassie – co by cię wyciągnęło z domu o dwunastej w nocy?
Pomyślałem o bladym, złocistym kręgu światła, pojawiającym się i znikającym niczym błędny ognik wśród ostrych korzeni drzew i kawałków starych murów – cichym obserwatorze w lesie.
– Kilka razy to zrobiliśmy – powiedziałem. – Spędziliśmy noc w domku na drzewie. W tamtych czasach to był nasz las, aż do drogi. – Śpiwory na surowych deskach, promienie latarek oświetlające komiksy. Wystarczył szelest, a promienie ślizgały się do góry, by oświetlić parę złocistych oczu dziko fosforyzujących na pobliskim drzewie; wszyscy krzyczymy, a Jamie skacze na równe nogi, żeby rzucić mandarynką w stworzenie, które znika z szelestem liści.
Cassie spojrzała na mnie znad kartonika z sokiem.
Читать дальше