Myślał, mrużąc oczy.
– Nie. Wyglądało, że jest dość blisko ziemi, ale ciemność psuje poczucie perspektywy, prawda? Ruszał się dość powoli, ale to tak jak wszyscy; widzieliście stanowisko, pełno jest dziur i kawałków muru.
– Miał małą czy dużą latarkę?
– Mały snop światła, niezbyt silny. To nie był jeden z tych dużych reflektorków. Zwykła latarka.
– Kiedy go zobaczyłeś, był przy murze osiedla? Gdzie dokładnie, w najbardziej oddalonym od drogi miejscu? – pytała Cassie.
– Gdzieś tam, tak. Pomyślałem, że wyszedł tylną bramą albo może przez mur. – Tylna brama osiedla znajdowała się przy końcu ulicy Devlinów, zaledwie trzy domy dalej. Mógł widzieć Jonathana albo Margaret poruszających się wolno, bo mieli ze sobą ciało, i rozglądających się za miejscem, gdzie je porzucić; albo Katy wyślizgującą się w ciemności na spotkanie, wyposażoną jedynie w latarkę i klucz do domu, którym już nigdy więcej nie udało jej się otworzyć drzwi.
– I wyszedł na drogę.
Mark wzruszył ramionami.
– Szedł w tamtym kierunku, na przełaj przez wykopaliska, ale nie widziałem, gdzie się udał. Drzewa zasłaniały.
– Myślisz, że zauważył twoje ognisko?
– A skąd mam wiedzieć?
– Okay. Mark – powiedziała Cassie – to bardzo ważne. Widziałeś, żeby w tym samym czasie przejeżdżał jakiś samochód? A może jakiś samochód zatrzymał się na drodze?
Nie spieszył się z odpowiedzią.
– Nie – odparł w końcu zdecydowanym tonem. – Przejechało kilka, kiedy tam dotarłem, ale nic po jedenastej. Na osiedlu wcześnie chodzą spać; wszystkie światła gasną przed północą.
Jeśli mówił prawdę, to właśnie oddał nam sporą przysługę. Obydwa miejsca, właściwego zabójstwa oraz to, gdzie przez wtorek przechowywano ciało Katy, na pewno były w bliskiej odległości od osiedla, dość prawdopodobne, że na nim, a do kręgu naszych podejrzanych nie musieliśmy już włączać większości mieszkańców Irlandii.
– Jesteś pewien, że zauważyłbyś, gdyby przejechał tamtędy samochód?
– Zauważyłem latarkę, prawda?
– Ale dopiero teraz sobie przypomniałeś – odparłem.
Wykrzywił usta.
– Mam doskonałą pamięć, dzięki. Nie wiedziałem, że to coś ważnego. W końcu to było w poniedziałek w nocy, prawda? Nawet nie zwracałem uwagi. Myślałem, że ktoś wraca do domu od znajomych albo jakieś miejscowe dzieciaki idą na spotkanie z kimś – czasami się włóczą wokół wykopalisk. Tak czy inaczej to nie mój problem. Nie czepiali się mnie.
W tym momencie Bernardette, sekretarka wydziału, zapukała do drzwi pokoju przesłuchań; kiedy je otwarłem, powiedziała z dezaprobatą:
– Detektywie Ryan, telefon do pana. Powiedziałam tej osobie, że nie wolno panu przeszkadzać, ale ona twierdzi, że to coś ważnego. – Bernardette jest w wydziale od jakichś dwudziestu czterech lat, całe życie. Ma nadąsaną, workowatą twarz, pięć zestawów ubrań do pracy (jeden na każdy dzień tygodnia, co jest pomocne, gdy człowiek jest zbyt zmęczony, by pamiętać, jaki dziś dzień) i jak wszyscy przypuszczamy, darzy O’Kelly’ego beznadziejnym uczuciem. W zespole robimy zakłady, kiedy się w końcu zejdą.
– Idź – powiedziała Cassie. – Sama tu skończę. Mark, musimy spisać twoje zeznanie. Potem możemy cię podwieźć z powrotem do pracy.
– Pojadę autobusem.
– Nie, nie pojedziesz – rzekłem. – Musimy sprawdzić twoje alibi u Mel, a jeśli pierwszy z nią porozmawiasz, to nasza weryfikacja nie będzie miała sensu, prawda?
– Kurwa – warknął Mark, głośno siadając z powrotem na krześle. – Przecież tego nie wymyśliłem. Spytajcie kogokolwiek. Wszyscy już wiedzieli, zanim jeszcze zdążyliśmy wstać.
– Nie martw się, spytamy – rzuciłem radośnie i zostawiłem go Cassie.
***
Wróciłem do pokoju operacyjnego i poczekałem, aż Bernardette przełączy telefon, co zrobiła w swoim tempie, żeby mi pokazać, że szukanie mnie nie zalicza się do jej obowiązków.
– Ryan – odezwałem się do słuchawki.
– Detektyw Ryan? – Głos wydawał się zdyszany i nieśmiały, ale poznałem go natychmiast. – Tu Rosalind. Rosalind Devlin.
– Rosalind – powiedziałem, otwierając notes i szukając długopisu. – Jak się masz?
– Och, dobrze. – Usłyszałem krótki, urywany śmiech. – Tak naprawdę to wcale niedobrze. Jestem załamana. Ale myślę, że wszyscy wciąż jesteśmy w szoku. Jeszcze się z tym nie oswoiliśmy. Nikt się nie zastanawia, że coś takiego może się wydarzyć, prawda?
– Nie – odparłem łagodnie. – Wiem, jak się musisz czuć. Czy mogę ci jakoś pomóc?
– Zastanawiałam się… myśli pan, że mogłabym kiedyś wpaść i porozmawiać z panem? Jeśli to nie sprawi kłopotu. Chciałabym pana o coś spytać. – W tle usłyszałem przejeżdżający samochód; była gdzieś na zewnątrz, rozmawiała z komórki albo z automatu.
– Oczywiście. Dziś po południu?
– Nie – odpowiedziała pospiesznie. – Nie, nie dziś. Widzi pan, wracają za chwilę, pojechali tylko… żeby zobaczyć… – Jej głos stał się niewyraźny. – Mogę przyjść jutro? Po południu?
– Kiedy tylko będziesz miała ochotę. Podam ci swój numer komórkowy, okay? W ten sposób będziesz się mogła ze mną w każdej chwili skontaktować. Zadzwoń do mnie jutro i się spotkamy.
Zapisała go, powtarzając po cichu liczby.
– Muszę już iść – rzuciła pospiesznie. – Dziękuję panu, detektywie Ryan. Bardzo dziękuję. – Zanim zdążyłem się pożegnać, przerwała połączenie.
***
Zajrzałem do pokoju przesłuchań: Mark pisał, a Cassie udało się go rozśmieszyć. Zastukałem palcami o szybę. Mark podniósł głowę, a Cassie rzuciła mi uśmieszek i nieznacznie pokręciła głową – najwyraźniej radzili sobie beze mnie. Jak można się było spodziewać, zupełnie mi to nie przeszkadzało. Sophie na pewno czeka na próbkę krwi, którą jej obiecaliśmy; zostawiłem Cassie notatkę na drzwiach pokoju przesłuchań „wracam za pięć minut" i zszedłem do piwnicy.
Procedury przechowywania dowodów na początku lat osiemdziesiątych, szczególnie gdy sprawy pozostały niewyjaśnione, były niezbyt wyrafinowane. Pudełko Petera i Jamie stało wysoko na półce i nigdy wcześniej go nie ściągałem, ale wiedziałem – poczułem to, kiedy brałem główne akta, które leżały na wierzchu – że znajdują się tam inne rzeczy i musiały to być wszystkie dowody, jakie udało się zgromadzić Kiernanowi i McCabe’owi oraz ich zespołowi. Rzeczy związane ze sprawą mieściły się w czterech innych pudełkach, ale były one oznakowane równymi czarnymi literami, zupełnie jakby wykaligrafowało je dziecko: 2) Kwestionariósze, 3) Kwestionariósze, 4) Zeznania, 5) Ślady. Albo Kiernan, albo McCabe nie znali ortografii. Zdjąłem główne pudełko z półki, wzbijając tumany kurzu, i rzuciłem je na podłogę.
Było w połowie wypełnione plastikowymi woreczkami z dowodami, pokrytymi grubą warstwą kurzu, która sprawiała, że przedmioty w środku nabierały niewyraźnego, sepiowego wyglądu, niczym tajemnicze artefakty znalezione przypadkiem w zamkniętej przez stulecia piwnicy. Wyjąłem je delikatnie, jeden po drugim, na każdy z osobna dmuchnąłem i ułożyłem je po kolei na kamiennych płytach.
Było ich niewiele jak na sporą sprawę. Dziecięcy zegarek, szklanka, zmatowiała pomarańczowa gra donkey kong, wszystko pokryte czymś, co wyglądało na proszek daktyloskopijny. Różne skrawki i ślady dowodów, głównie wysuszone liście oraz kawałki kory. Para białych skarpetek gimnastycznych ze stwardniałymi, brązowymi plamami, równe kwadratowe dziury, w miejscach, skąd pobrano próbki do przeprowadzenia badań. Brudny, biały podkoszulek; wyblakłe, dżinsowe szorty, których nogawki zaczynały się wystrzępiać. Na końcu tenisówki, po dziecięcemu obdarte, ze sztywną, czarną, odkształconą wkładką. Były usztywniane, ale krew przesiąkła prawie na wylot: na zewnątrz widać było drobne, ciemne plamy rozszerzające się od strony dziurek szwów, rozpryski na górze, wyblakłe, brązowawe plamy tuż pod powierzchnią.
Читать дальше