Paradoksalnie, to nie odnosząca sukcesy zawodowe Judy miała pretensję do synów, że nie osiągnęli w życiu żadnej pozycji. To właśnie Seth wstydził się tego i był niezadowolony. Wykazywał taki brak zrozumienia i cierpliwości, że obaj woleli wyprowadzić się z domu. Oczywiście, Judy rozumiała psychologiczne przyczyny, które ukształtowały jego postawę. Seth nienawidził w synach tego, czego nienawidził u siebie. Aby sobie to uświadomić, nie trzeba było wielkiej przenikliwości. Jednak wiedza ta do niczego się nie przydała. Dopiero tragedia, poważna choroba, sprawiła, że rodzina ponownie się zjednoczyła.
– Mamo, trzymasz się?
Jude siedział z tyłu w prywatnym samochodzie Judy. Pogłaskał ją po ramieniu.
– Staram się. – Z trudem przełknęła ślinę, gdy Randy spojrzał na nią z troską z przedniego fotela.
– Słuchaj, nie chcę go widzieć – powiedział, ściskając bukiet kwiatów, które kupił dla ojca na lotnisku.
– Rozumiem. – Pokiwała głową, patrząc w lusterko podczas zmiany pasa. – Jak moje wnuczęta?
– Świetnie – zapewnił ją Jude. – Benji uczy się grać na saksofonie.
– Nie mogę się doczekać, aby usłyszeć, jak gra. A Owen?
– Jest jeszcze za mała na instrumenty, ale świetnie tańczy. Gdy tylko słyszy muzykę, zaraz zaczyna podskakiwać, najchętniej ze Spring – opowiadał Jude. – Mówię ci, mamo, umarłabyś za śmiechu, gdybyś to widziała. To takie zabawne!
Spring była artystką, z którą Jude mieszkał od ośmiu lat w Greenwich Village. Żaden z synów Hammer nie był żonaty. Mieli po dwoje dzieci i Judy uwielbiała każdy złoty kosmyk na głowach swoich wnucząt. Nie mogła pogodzić się z faktem, że dorastają w odległych miastach, mając tylko sporadyczny kontakt ze swoją prawie legendarną babcią. Nie chciała stać się dla nich kimś, o kim będą kiedyś mówić, ale kogo tak naprawdę nigdy dobrze nie poznają.
– Smith i Fen bardzo chcieli ze mną przyjechać – powiedział Randy, biorąc matkę za rękę. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Ogarnęła go kolejna fala nienawiści do ojca.
Virginia nie miała pojęcia, co zrobić ze swoim więźniem. Andy zapadł się w fotelu i skrzyżował ręce na piersiach, przyjmując buntowniczą pozę, absolutnie bez cienia skruchy lub wyrzutów sumienia. Nie patrzył na Virginię, obserwował przez przednią szybę samochodu, jak nietoperze i ćmy fruwają w świetle lamp. Przyglądał się też kierowcom ciężarówek, którzy w kowbojskich butach o spiczastych nosach wracali do swoich potężnych rumaków, a potem, oparci o kabiny, palili papierosy, trzymając je jak facet z reklamy Marlboro.
– Masz papierosy? – zapytał Brazil. Spojrzała na niego, jakby stracił rozum.
– Zapomnij o tym.
– Daj mi jednego.
– Akurat. Nigdy nie paliłeś, a ja nie mam zamiaru ci w tym pomagać – oświadczyła, chociaż też miała ochotę zapalić.
– Nie wiesz, czy paliłem kiedyś fajki, gandzię czy inne rzeczy – odrzekł z przekąsem. – Tak! Wydaje ci się, że dużo wiesz. Gówno wiesz. Gliny. I ich ciemne, wąskie koleiny mózgowe.
– Doprawdy? A ja sądziłam, że też jesteś gliną. Czyżbyś z tego również zrezygnował?
Andy patrzył bezradnie przez boczną szybę. Zrobiło jej się go żal, ale nadal była wściekła. Chciałaby wiedzieć, o co tak naprawdę chodziło.
– Do diabła, co się z tobą dzieje?
Spróbowała innej taktyki, tym razem pytając na poważnie. Brazil milczał.
– Chcesz sobie zrujnować życie? A co by było, gdyby wcześniej zauważyli cię inni gliniarze? Zdajesz sobie sprawę, w jakie wpadłbyś tarapaty?
– Nic mnie to nie obchodzi – odpowiedział łamiącym się głosem.
– Nieprawda, obchodzi, do cholery! Spójrz na mnie!
Patrzył przed siebie, obserwując szklanym wzrokiem niewyraźne sylwetki na parkingu dla ciężarówek, mężczyzn i kobiety, których losy były tak inne od jego, i którzy nigdy by nie zrozumieli, co to znaczy żyć tak jak on. Gdyby przyjrzeli mu się bliżej, pewnie zaczęliby nim pogardzać, bo sądziliby, że jest w uprzywilejowanej sytuacji, życie go rozpieszcza, ale tak naprawdę nigdy nie zdołaliby zrozumieć rzeczywistości, w jakiej on żył.
Tak właśnie myślał Bubba i zupełnie przypadkiem zatrzymał się swoim king cabem na tym samym parkingu. Najpierw zauważył BMW, a zaraz potem policyjny samochód swojego wroga. Nie mógł uwierzyć w takie szczęście. Zachowując spokój, poszedł najpierw zrobić zakupy. Kupił gumę do żucia, piwo i ostatni numer „Playboya”.
Brazil z trudem nad sobą panował, a Virginia usiłowała być twarda, co nie do końca jej się udawało. Zależało jej na nim, chociaż nie potrafiła powiedzieć dlaczego i to właśnie w dużej mierze było powodem, dla którego ten facet tak bardzo ją niepokoił, a jednocześnie wpędzał w zakłopotanie. Lubiła go, bo był zdolnym, dobrze zapowiadającym się stażystą, kimś, kogo mogłaby wprowadzać w tajniki zawodu, a gdyby się już wszystkiego nauczył, zostawić samemu sobie. Nie miała brata, lecz wyobrażała sobie, że mógłby być właśnie taki jak Andy: młody, inteligentny, wrażliwy i miły. Uważała go za przyjaciela, jednak nigdy nie dała mu tego wyraźnie do zrozumienia. Poza tym był przystojny, chociaż wydawał się nie przywiązywać do tego wagi.
– Andy – powiedziała cicho – proszę, powiedz mi, co się stało.
– W jakiś sposób dostał się do mojego komputera, do moich plików i nadawał wszystko w wiadomościach, zanim jeszcze coś pojawiło się w gazecie. Pierwszy podawał moje informacje. – Głos mu drżał i nie chciał, aby Virginia widziała go w takim stanie.
Słuchała jego słów zdumiona.
– On? – zapytała. – Jaki on?
– Webb. – Z trudem wymówił to nazwisko. – Takie gówno, które dmucha twoją koleżankę, zastępczynię komendantki!
– Co? – Nie miała pojęcia, o czym mówił.
– Goode – wyjaśnił. – Wszyscy o tym wiedzą.
– Ja nie wiedziałam. – Zastanawiała się, jak mogła przeoczyć taki fakt.
Brazil był zdruzgotany. Virginia otarła pot z czoła i nie bardzo wiedziała, co robić.
Bubba wrócił do swojej ciężarówki, kryjąc się w krzakach. Nalaną twarz ze zniekształconym nosem zasłaniał daszek czapki baseballowej. Wspiął się z zakupami do kabiny i siedział tam po ciemku, obserwując przez przednią szybę policyjny samochód. Po chwili zaczął kartkować kolorowe pismo, zatrzymując się dłużej przy naprawdę ciekawych historiach. Było ich wiele i Bubba starał się nie myśleć o swojej żonie ani nie robić żadnych porównań, zastanawiając się jednocześnie nad najlepszym sposobem ataku.
Tym razem był lekko uzbrojony, w kaburze miał tylko siedmiostrzałowy pistolet colta trzydziestkęósemkę. Gdyby wiedział, że spotka się z glinami, z pewnością wziąłby coś bardziej stosownego. Na szczęście miał wsparcie. Między siedzeniami leżał karabin Quality Parts Shorty E-2, z magazynkiem na trzydzieści kul, regulowanymi przyrządami celowniczymi, lufą wykończoną chromem i pokrytą fosforanem manganu, dzięki czemu nie połyskiwała w ciemnościach. W celach praktycznych mógł jeszcze użyć M-16, którym załatwiłby samochód policyjny w stylu Bonnie i Clyde’a. Przekręcił kolejną kartkę i korzystając z ciemności, zajął się naprawdę wielkimi sprawami.
Virginia nie była stworzona do pocieszania przedstawicieli rodzaju męskiego. Rzadko bywała w takich sytuacjach, poza tym nie pamiętała precedensów, na których mogłaby się wzorować. To mówił jej głos rozsądku. Brazil ukrył twarz w dłoniach. Bardzo mu współczuła. Co za niefortunny obrót spraw.
– Nie jest aż tak źle, naprawdę – powiedziała. – Rozumiesz? – Poklepała go po ramienia. – Znajdziemy jakieś wyjście, dobrze? – Poklepała go jeszcze raz, a kiedy nie zareagował, wykrztusiła wreszcie z siebie. – Chodź tu.
Читать дальше