Prawie całą noc jeździła po mieście, wycierając sobie twarz chusteczką, połykając proszki przeciwbólowe oraz włączając i wyłączając klimatyzację w samochodzie, w zależności od tego, czy było jej gorąco czy zimno. W okolicach South College zwolniła, przyglądając się badawczo przechodniom na ulicy, jakby oczekiwała, że ktoś z nich okaże się Andym. Rozpoznała Cykutę, młodą prostytutkę, którą widziała właśnie na taśmie wideo. Szła, a właściwie płynęła, wzdłuż trotuaru, paląc papierosa i ciesząc się z tego, że jest obserwowana. Odprowadziła szklanym wzrokiem granatowy, policyjny wóz i Virginia długo jeszcze czuła na sobie jej natrętne spojrzenie. Pomyślała o Brazilu, o jego niemal obsesyjnym zainteresowaniu wykolejeńcami i powodami, dla których takimi właśnie się stali.
Dokonali wyboru. Virginia cały czas to podkreślała i taka była prawda.
Zazdrościła jednak Andy’emu świeżości i niewinnej jasności sądów. Prawdę powiedziawszy, podchodził do życia z mądrością podobną do jej własnej, ale jego zrodziła się z wrażliwości, a nie z doświadczeń, które czasami osłabiały współczucie policjantki i topiły jej emocje na wielu skomplikowanych poziomach. Sposób widzenia świata Virginii kształtował się przez długi czas i najprawdopodobniej był nieodwracalny. Uważała, że każdy, kto bywa wystawiony w życiu na ciężkie próby, dochodzi w pewnym momencie do punktu, z którego nie ma odwrotu. Ona sama wiele przeżyła, była bita, ranna, musiała też zabić. Przekroczyła pewną granicę. Czuła, że spełnia pewną misję, ale delikatne, łagodne kontury życia były dla innych.
Przy Tryon Street zatrzymała się na światłach ulicznych w pobliżu baru Jake’a, kolejnego ulubionego miejsca na śniadanie. Thelma doskonale przyrządzała steki, kawa też tu była znakomita. Virginia patrzyła przed siebie, wybiegając wzrokiem do przodu, za budynek First Union Bank, na którego ścianie wymalowany był gigantyczny szerszeń. Nagle jej uwagę zwrócił ciemny, pudełkowaty kształt samochodu i czerwone światła w kształcie stożków. Była za daleko, aby odczytać rejestrację, ale zamierzała to sprawdzić.
Gdy światła zmieniły się na zielone, dodała gazu i po chwili siedziała już na ogonie starego BMW. Serce jej zabiło mocniej, gdy zobaczyła numer rejestracyjny. Nacisnęła klakson i zaczęła machać ręką, Brazil jednak jechał dalej. Goniąc go, jeszcze raz zatrąbiła, tym razem dłużej, ale dziennikarz najwyraźniej nie chciał jej rozpoznać, chociaż jechała przez centrum miasta tuż za nim. Wiedział, że to ona, ale miał wszystko w nosie, i popijał budweisera z puszki trzymanej między udami. Złamał prawo na oczach przedstawicielki prawa i wiedział, że ona to zauważyła, lecz zupełnie się tym nie przejął.
– Cholerny skurczybyk! – wykrzyknęła Virginia, włączając światła alarmowe.
Przyśpieszył i nie mogła uwierzyć w to, co się działo. Jak on mógł zrobić coś tak głupiego?
– Ja ci pokażę!
Włączyła syrenę policyjną.
Andy już nieraz uczestniczył w pościgu, ale nigdy nie jechał na czele. Zwykle kogoś gonił, siedząc na przednim fotelu w samochodzie Virginii West. Znowu pociągnął łyk piwa, które kupił na parkingu dla ciężarówek tuż za wjazdem Sunset East na autostradę. Przydałoby mu się jeszcze jedno. Mógłby skręcić w Trade Street i tam uzupełnić zapasy. Rzucił pustą puszkę na tylne siedzenie, gdzie leżało już kilka innych, także opróżnionych. Aluminium zadźwięczało, jakaś puszka spadła na podłogę. Zepsuty szybkościomierz pozwalał mu wierzyć, że jechał z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Gdyby jednak licznik działał, wskazywałby blisko setkę i z taką szybkością Brazil skręcił na międzystanową autostradę. Virginia wciąż za nim jechała, a jej wściekłość i obawy ciągle rosły. Jeśli wezwałaby na pomoc inne radiowozy, Andy byłby skończony, straciłby pracę jako wolontariusz i miałby poważne kłopoty. Poza tym wcale nie była pewna, czy dzięki posiłkom udałoby się go zatrzymać, bo mógł do reszty stracić panowanie nad sobą. Poczułby się zdesperowany i osaczony, a wiedziała, jak to się zwykle kończy. Już widywała na różnych drogach takie ostatnie rozdziały, pogięty metal karoserii, ostry jak brzytwa, potłuczone szkło, wyciekający olej, krew i czarny plastikowy worek w drodze do kostnicy.
Brazil jechał już z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę, a ona tuż za nim, z włączonymi światłami alarmowymi i syreną. Dotarło do niego, że nie wezwała pomocy przez radio. Słyszałby to przez swój skaner, a poza tym pojawiłyby się już inne policyjne radiowozy. Nie wiedział tylko, czy powinien być zadowolony. Może nie traktowała go poważnie. Nikt nie traktował go poważnie i nikt już nie będzie, a wszystko przez Webba, przez nieuczciwość, bezwzględność życia i całą resztę.
Zjechał z autostrady przy Sunset Road East i zaczął zwalniać. To koniec. Brakowało mu paliwa. Ten pościg miał swoje granice. Właściwie równie dobrze mógłby się zatrzymać. Ogarnęło go jeszcze większe przygnębienie i wbiło po prostu w fotel, gdy zatrzymywał samochód na krawędzi asfaltu, z daleka od osiemnastokołowych ciężarówek z pomalowanymi na jaskrawe kolory kabinami i lśniącym chromem. Zgasił silnik i oparł się na kierownicy. Zamknął oczy, czekając na nieuchronną karę. Pani porucznik West nie oszczędzi mu żadnej zniewagi. W mundurze i z bronią, była przede wszystkim gliniarzem, srogim, nieprzyjemnym gliniarzem. Nic dla niej nie znaczyło, że stali się partnerami, chodzili razem na strzelnicę i rozmawiali.
– Andy! – Zapukała głośno w szybę. – Wyjdź – poleciła swoim zawodowym, policyjnym głosem.
Czuł się potwornie zmęczony, gdy wysiadał z wozu, który jego ojciec, Drew, tak bardzo lubił. Zdjął kurtkę ojca i rzucił ją na tylne siedzenie. Na zewnątrz było bardzo ciepło, ponad dwadzieścia stopni, wokół sodowych lamp fruwały chmary komarów i ciem. Andy był mokry od potu. Kluczyki od samochodu włożył do kieszeni obcisłych spodni, które według Munga wskazywały na przynależność do przestępczego środowiska. Virginia zaświeciła latarką przez tylne okno, przyglądając się aluminiowym półlitrowym puszkom po piwie. Naliczyła ich jedenaście.
– Czy wypiłeś to wszystko dziś wieczorem? – zapytała, zamykając drzwi.
– Nie.
– A ile poszło dzisiaj?
– Nie liczyłem. – Patrzył na nią prowokacyjnie.
– Zawsze ignorujesz policyjne światła i syrenę? – zapytała wściekła. – A może dziś miałeś jakiś szczególny powód?
Brazil otworzył tylne drzwi BMW i z furią wyciągnął pogniecioną sportową koszulkę. W milczeniu zdjął mokre polo i przebrał się. Virginia nigdy dotąd nie widziała go półnagiego.
– Powinnam cię zamknąć – powiedziała już mniej służbowo.
– Bardzo proszę – odparł.
Randy i Jude przylecieli na międzynarodowe lotnisko Charlotte-Douglas w odstępie czterdziestu pięciu minut, a matka czekała na nich tam, gdzie odbiera się bagaż. W ponurych nastrojach pojechali razem do Carolinas Medical Center. Judy była szczęśliwa, widząc swoich chłopców, odżyły stare wspomnienia, których dawno nie wydobywała z mroków pamięci. Obaj odziedziczyli po niej budowę ciała i olśniewająco białe zęby, a także przenikliwy wzrok i niespotykaną inteligencję.
Seth natomiast wyposażył synów w czterocylindrowe silniki, które nadawały im niewielką prędkość, kierując na prostą drogę, bez żadnych przeszkód. Randy i Jude byli szczęśliwi z samego faktu, że żyją, i donikąd się nie śpieszyli. Czerpali zadowolenie i radość ze swoich marzeń, a także od stałych gości w restauracjach, gdzie od czasu do czasu pracowali. Byli szczęśliwi u boku wyrozumiałych kobiet, które kochały ich mimo wszystko. Randy czuł się dumny z drobnych rólek w filmach, mimo że nikt ich nie oglądał. Jude cieszył się, gdy mógł zagrać z kolegami w jakimś klubie jazzowym. Grywał z zamiłowaniem na perkusji nawet wtedy, gdy słuchało go nie więcej niż osiem, dziewięć osób.
Читать дальше