– Jest ciemno, musimy zapalić światło.
Przez szparę w drzwiach wymacał na ścianie włącznik. Okazało się, że z sufitu zwisa ukośnie pojedyncza rurka fluorescencyjna. Przez kilka sekund migała, wreszcie rozbłysła pełnym blaskiem. Doreen pisnęła jak przerażone dziecko.
W pomieszczeniu znajdowało się mnóstwo stolików różnych rozmiarów, a na każdym z nich ustawiono akwarium. Akwaria jednak nie zawierały rybek, lecz pająki, węże, wielkie ślimaki i wije oraz oślizłe stworzenia, których Steve nie potrafił nawet nazwać. Wszystkie okna oklejone były falistą tekturą, a na środku stał elektryczny piecyk, utrzymujący temperaturę powyżej czterdziestu stopni Celsjusza.
Steve rozglądał się po pomieszczeniu, zasłaniając dłonią usta i nos. Zauważył, że największy z pająków skacze na szybę akwarium, najwyraźniej chcąc się wydostać z zamknięcia. Odruchowo się cofnął. Nagle zrozumiał, że wszystkie stworzenia w tym pokoju się ruszają: przebierający kończynami brązowy wij, zastępy brązowych karaluchów i bladobeżowy wielki ślimak.
Steve szybko zajrzał pod wszystkie stoliki, po to tylko, żeby się upewnić, czy w pomieszczeniu nie ma żadnej ukrytej broni lub amunicji. Następnie zgasił światło i zamkną} drzwi.
Doreen stała na środku salonu, nerwowo wachlując się dłonią.
– Do końca roku będę miała koszmary. Czy ten facet ogłupiał?
– A może identyfikuje się z pająkami i wijami? Owady atakują przecież na oślep, prawda? Nie mają żadnego poczucia winy.
– Koniecznie musimy znaleźć tego faceta. Jeśli jego kolekcja zwierzątek ma coś wspólnego z zabójstwami, facet naprawdę jest zdrowo popieprzony.
Steve rozejrzał się po pokoju po raz ostatni. Nie mieli tu już nic więcej do roboty, przynajmniej nie dzisiejszego wieczoru. Właściwie to nie mogli nawet się przyznać, że w ogóle byli tu i przeszukali dom.
– Chodź – powiedziała Doreen. – Musimy już wracać. Steve pokiwał głową. Wyszedł na zewnątrz i z ulgą stwierdził, że atakujący go ból głowy zniknął jak ręką odjął.
Wsiedli z powrotem do wozu i Doreen włączyła silnik. Ale zdążyła jedynie zwolnić hamulec ręczny, gdy oboje ujrzeli światła zbliżającego się samochodu.
– Cuda się zdarzają – powiedziała. – To on.
Kiedy wróciła, pan Boots czekał na nią przy tylnych drzwiach, bębniąc ogonem o pralkę.
– Wiem, przyjacielu – powiedziała, targając go za uszy. – Pewnie jesteś strasznie głodny. Przepraszam, że nie było mnie tak długo.
Sam został za progiem.
– Nie muszę wchodzić do środka, prawda, Sissy? Najlepiej będzie, jak pojadę do domu.
– A może się przynajmniej napijesz? Chociaż tyle mogę ci zaproponować za to, że wiozłeś mnie taki kawał do Canaan i z powrotem. Co powiesz na brandy?
– Chyba nie, Sissy. W grę wchodzi raczej szklanka ciepłego mleka i kilka stroniczek Clive’a Cusslera na dobranoc.
Sissy wyszła na próg. Z nieba leciał na ziemię gęsty śnieg, okrywając puchem ramiona Sama.
– Co się z nami stało, Sam? Kiedy straciliśmy nasze rozpustne młode dusze?
– Jedyna rozpustna młoda dusza, jaką znam, pracuje za ladą w Quinn’s Drugstore.
Sissy pocałowała go w usta.
– Dzięki, Sam. Dziś wieczorem jeszcze raz zajrzę w karty i zobaczę, co się dalej wydarzy. Czy będziesz miał coś przeciwko temu, że zatelefonuję, jeśli będę cię potrzebowała?
Sam oddał jej pocałunek i uścisnął jej rękę, jednak z jakiegoś powodu ta próba okazania Sissy uczucia wypadła nadspodziewanie smutno. Sissy mogła mu odpowiedzieć jedynie pełnym żalu, słabym uśmiechem i odwrócić głowę.
Pan Boots szturchnął ją w nogę mokrym nosem.
– Już, już facet, już się tobą zajmuję. Dziękuję ci za wszystko, Sam. Jesteś aniołem.
Sam milczał. Bez wątpienia czuł, że nie wszystko pomiędzy nimi jest tak, jak powinno być, jednak nie wiedział, w czym tkwi problem. Albo przeciwnie, wiedział, ale nie chciał się z tym zmierzyć. Poza tym pod koniec męczącego dnia szklanka ciepłego mleka i Clive Cussler wydawały mu się znacznie milszą perspektywą niż zimny alkohol i towarzystwo Sissy Sawyer.
Sissy otworzyła paczkę karmy dla psów, kurczaka z płatkami owsianymi. Pan Boots o wiele bardziej lubił serca wołowe z bekonem i serem, jednak niedawno weterynarz ostrzegł Sissy, że pies w jego wieku powinien spożywać mniej tłuszczu, a więcej nabiału. Poza tym, kiedy karmiła go dietetycznym jedzeniem, miała więcej spokoju w nocy.
Zapaliła papierosa, rozpaliła ogień w kominku i nie zdejmując płaszcza, usiadła w starym fotelu Gerry’ego, żeby pomyśleć. Nie potrafiła przestać myśleć o tych trojgu ludziach. Les Trois Araignees. Wciąż widziała tego starszego mężczyznę, odrąbującego sobie palce, i młodszego, który śmiał się z niego. Gdyby zrobiła im fotografię i zamieniła ich miejscami, a zamiast siekiery dała sierp, miałaby niemal wierną reprodukcję La Faucille Terrible, łącznie z wyrazami twarzy mężczyzn.
Najbardziej jednak podniecał, dziwił i zarazem męczył ją sposób, w jaki do nich dotarła. Nie tylko do Canaan, ale na Orchard Street, dokładnie do domu, w którym się znajdowali. Nie potrafiła tego sobie w żaden sposób wyjaśnić. Zawsze była bardzo podatna na unoszące się w powietrzu fale ludzkich uczuć. Jak powiedziała Minie Jessop, prawdziwą miłość potrafiła wyczuć przez ścianę z żelazobetonu. Jednak takiego magnetyzmu, jaki pociągał ją dzisiaj, nie doświadczyła jeszcze nigdy w życiu.
Popatrzyła z ukosa na talię leżącą na stoliku, jakby nie chciała, żeby karty napotkały jej spojrzenie. Nie była pewna, czy jest gotowa znów się z nimi zmierzyć. Chciała tego uniknąć przynajmniej dzisiejszego wieczoru. Wiedziała, że ich moc jest przeogromna, dotąd nie zdawała sobie jednak sprawy, że karty nie tylko przewidują przyszłość, ale potrafią także w nią ingerować.
Karty powiedziały jej, że ktoś umrze, i umarła Ellen Mitchelson, dokładnie w taki sposób, jaki przewidziały karty. Karty powiedziały jej, kto jest mordercą, zaprowadziły do niego. Teraz potrzebowała tylko dowodu.
Ułożyła ręce na oparciach fotela Gerry’ego, tam gdzie i on zwykł je opierać, po czym powiedziała półgłosem:
– Co ty byś zrobił na moim miejscu, kochany?
Zegar tykał, a płomień cicho syczał w kominku. Sissy usłyszała także skrobanie psich pazurów o kuchenną podłogę, kiedy pan Boots skończył jedzenie, ale to było wszystko. A jednak wierzyła, że Gerry tu jest, słucha jej i próbuje pomóc. Mówił jednak, że tę decyzję musi podjąć sama. Miała do wyboru: zostawić karty w pudełku i spróbować zapomnieć o Les Trois Araignees albo sprawdzić, co przyniesie jutrzejszy dzień.
Zapaliła drugiego papierosa od niedopałka pierwszego. Następnie wyciągnęła rękę i wzięła karty ze stolika. Nie miała wyboru. Gerry wiedział to tak samo dobrze jak ona. Gdyby nie ułożyła tych kart, z powodzeniem mogłaby się poddać losowi, już do końca życia, jak Sam.
Otworzyła pudełko, wyciągnęła karty i potasowała je.
– Wizje przyszłości – wyszeptała. – Proszę, przyjdźcie do mnie.
Nie wyłożyła na stolik całego zestawu. Musiała się jedynie dowiedzieć, co się zdarzy w najbliższej przyszłości. Musiała poznać fakt, który przedstawi policji, fakt, który przekona ich, że nie jest jedynie zwariowaną starą kobietą. Odkryła trzy Karty Atmosfery i wpatrzyła się w nie raczej z rezygnacją niż z niedowierzaniem, chociaż naprawdę trudno było jej uwierzyć w to, co właśnie zobaczyła. Dwie karty przedstawiające nadciągające burze i mężczyzna w kufrze. To nie mógł być przypadek. Prawdopodobieństwo, że te trzy karty ukażą się razem, było astronomicznie znikome.
Читать дальше