Dżentelmen Jack przerwał ciszę.
– To ja już sobie pójdę. – Zabrzmiało to jak pytanie.
– Dobrze, wracaj do pracy – powiedział Joel. – Do zobaczenia później. Spotkajmy się może po lunchu.
– Będzie pan dzisiaj jadł śniadanie, panie Joel? – zapytała Kitty, odwracając siei przytrzymując jednocześnie stopą rozsuwane drzwi.
– Pasztet albo ser – powiedział Joel.
– Jest zimna wołowina, panie Joel. Może zje ją pan z piklami?
– Obojętnie. A teraz może dałabyś mi spokój, bo muszę wrócić do swoich zajęć, o których nie masz zresztą zbyt pochlebnego zdania.
Kitty przechyliła głowę, tak że jej podwójny podbródek przypominał błyszczącą kiełbaskę.
– Wie pan, co Griqua mówią o pochodzeniu diamentów, panie Joel?
– Nie, Kitty, nie wiem.
– Za każdym razem, kiedy słyszę, jak poszukiwacze diamentów sprzeczają się, do kogo jakiś tam diament należy, kto tak naprawdę jest jego właścicielem, przypominam sobie starą opowieść, przekazywaną z ust do ust wśród naszych ludzi. Historia głosi, że dawno temu panował tu głód, smutek i cierpienie. Wtedy pewien dobry duch przybył z nieba z koszykiem pełnym diamentów i postanowił rozsypać je wokoło, aby sprawić ludziom radość. Więc ten duch przeleciał nad rzeką Vaal, rozsypując po drodze diamenty, aż w końcu dotarł do Colesberg Kopje, do miejsca zwanego Kimberley. W tych odległych czasach rosło tu mnóstwo wysokich drzew. Duch zaplątał się w ich gałęziach i wszystkie diamenty rozsypały się po wzgórzu. Tam znaleźli je biali ludzie.
– Tak – powiedział niecierpliwie Joel. – Bardzo ładna opowieść.
– Kiedy o tym wszystkim myślę – przerwała mu Kitty – zadaję sobie pytanie: Jeśli to prawda, że duch rozrzucił te diamenty, to czy jakiś człowiek ma prawo twierdzić, że jakiś diament należy do niego? Diamenty były prezentem z nieba i myślę, że należą one do nas wszystkich, prawda?
Joel zabębnił palcami w stół. Dżentelmen Jack spojrzał na niego, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć, i zagryzł usta.
– Przez wiele setek lat ludzie mieli różne teorie, jeśli chodzi o diamenty – odezwał się wreszcie Joel. – W Indiach ciągle jeszcze wierzą, że diamenty rozrastają się tak jak kryształy i że co dwadzieścia lat będą mogli wykopywać nowe. Jeszcze nie tak dawno temu nawet tutaj ludzie myśleli, że to zastygłe kropelki rosy, które zakrzepły pod wpływem promieni wysyłanych przez określoną koniunkcję gwiazd. Prawda jest jednak zupełnie inna. Diamenty to rozgrzane przez wulkany grudki węgla. Leżą porozrzucane pod ziemią i czekają, aż się je wykopie. Nie mają w sobie magicznej siły i nie są wcale tajemnicze. To po prostu grudki węgla. A teraz może już byś sobie poszła i przyrządziła mi jajka? Tylko nie gotuj za długo.
– Oczywiście, proszę pana. – Kitty skinęła głową i weszła do środka. Rozsuwane drzwi głośno się zatrzasnęły.
Joel oparł się o krzesło i spojrzał na Dżentelmena Jacka obojętnymi jak kamienie oczami. Jego zdeformowana dłoń znajdowała się na wysokości ust.
– Wiesz co, Jack?
– Słucham, panie Blitzboss.
– Uważam, że błędem jest kształcenie czarnych. Kształcenie czarnych to początek końca. Są tym bardziej szczęśliwi im mniej wiedzą i gdy mogą żyć jak dzikusy. Przedtem śpiewali ihubo. A co teraz śpiewają? Ponure anglikańskie pieśni religijne. Zapamiętaj sobie moje słowa, Dżentelmen Jack, edukacja czarnych przyniesie same kłopoty.
– To nie jest zła kobieta – powiedział Dżentelmen Jack, odwracając głowę w stronę domu.
– Tak myślisz? Jest za bardzo dociekliwa i to mi się w niej nie podoba. O co jej chodziło z tymi duchami i diamentami?
– Nie wiem, proszę pana.
– Myślisz, że podsłuchiwała? Dżentelmen Jack wzruszył ramionami.
Joel miarowo gładził swoją łysinę, raz za razem. Wpatrywał się w szparę w podłodze, przez którą widać było połyskujący w słońcu kurz oraz śmieci. Po chwili położył rękę na swojej kieszeni, w której spoczywał diament. Był cieplejszy niż przedtem. Rozgrzał się wydzielanym przez jego ciało ciepłem. Uśmiechnął się do Dżentelmena Jacka. Był teraz w jeszcze lepszym humorze.
– Kiedy powinienem pojechać do Capetown? – zapytał. – Może w przyszłym tygodniu? Edward Nork może mnie przecież zastąpić do czasu powrotu Barneya, prawda? Edward Nork rzadko kiedy jest trzeźwy, ale ma głowę na karku.
– A jaki powód swojego wyjazdu pan wymyśli? – chciał wiedzieć Dżentelmen Jack. – Niech pan pamięta, jeśli pana nakryją z tym diamentem, to i ja wpadnę. I wie pan, co mi wtedy grozi?
– Powiem, że jadę kupić pompy – powiedział Joel.
– Pompy? Po pompy nie trzeba jechać aż do Capetown. Pan Rhodes ma mnóstwo pomp w De Beers.
– To powiem, że jadę poszukać sobie żony.
– Żony, panie Blitzboss?
Joel roześmiał się słysząc zdziwienie w głosie Jacka. – Tak – odparł, ściszając głos. – W końcu kiedyś trzeba się ożenić, prawda?
Wozy zaprzężone w woły, które wiozły Barneya, pięćdziesiąt cztery krzesła, osiemnaście stołów, szesnaście łóżek, kilkadziesiąt metrów wykładzin, dwadzieścia trzy perskie dywany, trzydzieści jeden obrazów, jedenaście szaf, materiały na zasłony, zegary, biurka, kanapy, klatki na ptaki, wysokie komody – podziwiane były przez wszystkich, których mijały. Było to jedno z najwspanialszych widowisk 1878 roku. „Colesberg Advertiser" przyrównywał wozy wjeżdżające do Kimberley do cyrku, który zjechał na występy, a całej tej powoli zbliżającej się do Vogel Vlei procesji towarzyszyli tańczący na boso czarni chłopcy oraz dwie irlandzkie prostytutki wdzięczące się bez przerwy do woźniców.
Wozy wiozły nie tylko meble. Na samym przodzie orszaku siedziała świeżo upieczona małżonka Barneya w swoim błyszczącym powozie, pod kremową jedwabną parasolką z frędzelkami. Była wysoka, smukła i tak dobrze ułożona jak jeszcze żadna z kobiet przybywających do Kimberley. „Pani Blitz jest kobietą o olśniewającej urodzie!", pisał „Colesberg Advertiser" w swojej kolumnie towarzyskiej. „To bogini, uosobienie kobiecego wdzięku! Czekamy z niecierpliwością, by oddać jej pokłon!"
Kiedy furmani i portierzy rozładowywali wagony, Barney oprowadzał Sarę po pokojach Vogel Vlei. Ich kroki rozbrzmiewały w jadalni, pokoju gościnnym, kuchni, na schodach, półpiętrach. Dotarli w końcu do głównego pokoju sypialnego.
Barney usiadł na szerokim parapecie w swoim eleganckim, szarym garniturze. Zdjął kapelusz i patrzył na Sarę biegającą to tu, to tam, po błyszczącej drewnianej posadzce.
– No i co powiesz? – zapytał, odkładając kapelusz na bok.
– Barney, jest zachwycający, dużo ładniejszy niż Khotso.
– Cieszę się – powiedział. – Wiedziałem, że będzie ci się podobał.
Podbiegła do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w czubek nosa.
– Jest wspaniały – szepnęła. – Jest jak marzenie. Poczekaj tylko, aż Nareez zobaczy ten wspaniały pokój!
– Nareez jest teraz zbyt zajęta rozpakowywaniem – powiedział Barney.
– Rozpakowywaniem? Gdzie?
– W swoim pokoju, oczywiście. Co powiesz na butelkę zimnego francuskiego szampana i pasztet z antylopy?
– Nareez jest moją nianią – powiedziała Sara i zmarszczyła brwi… – Opiekowała się mną od kołyski, od dnia moich urodzin.
– Tak? – Barney nie wiedział, do czego zmierzała.
Sara odsunęła kapelusz Barneya i usiadła na parapecie obok niego. Poprawiła falbany swojej jasnoniebieskiej sukienki podróżnej. Jej ozdobny czepek miał tak szerokie rondo, że prawie dotykał czoła Barneya, więc musiał się trochę odsunąć.
Читать дальше