Francuski zegar na komodzie wskazywał za kwadrans ósmą. Wstał z łóżka i nago podszedł do szafy, gdzie wisiały jego rzeczy. Założył białą koszulę, spodnie z kantem i zapiął szelki. Następnie po cichu wyszedł z pokoju, na palcach przemierzył korytarz i znalazł się na schodach.
Kiedy zszedł do salonu zauważył, że ktoś był tu już przed nim. Przez otwarte oszklone drzwi widać było zroszone trawniki, a Gerald Sutter stał przy zegarze słonecznym, w swoim wspaniałym chińskim szlafroku, i palił fajkę. Barney podszedł do niego i stanął obok. Jego pantofle były mokre od wilgotnej trawy.
– Wcześnie wstałeś – zauważył Gerald Sutter, wyjmując fajkę z ust i poprawiając palcem tytoń.
– Chciałem zaczerpnąć trochę świeżego powietrza – odparł Barney. – Chyba wypiłem wczoraj za dużo szampana.
– Wolno ci w taki dzień. W zasadzie wolno ci, kiedy tylko chcesz.
– Chciałbym podziękować za wspaniały ślub. Właściwie za dwa wspaniałe śluby.
– Z tym drugim w synagodze nie miałem nic wspólnego. To robota mojej żony.
– W każdym razie dziękuję.
– Nie ma za co.
– Chciałbym panu powiedzieć, że bardzo kocham Sarę i myślę, że będzie nam ze sobą dobrze.
– Wspaniale. Miło mi to słyszeć.
– Może wybierze się pan wkrótce do Kimberley? – zapraszał Barney.
Gerald Sutter aż podskoczył z fajką w ustach. Zmarszczył brwi i obrzucił Barneya takim spojrzeniem, jakim Anglicy obrzucają każdego, kto powie coś miłego i głupiego zarazem.
– Miło z twojej strony, bracie, ale mam tu mnóstwo pracy. Przy okrętach, sam rozumiesz.
– Jest tam dużo ciekawych rzeczy. Kopalnię w Kimberley naprawdę warto zobaczyć.
– Pewnie masz rację – powiedział Gerald Sutter tonem, który wskazywał na to, że wcale go to nie interesowało. W najmniejszym stopniu.
Prawie przez minutę panowała nieprzyjemna cisza. W końcu Barney ją przerwał:
– To ja już pójdę.
– Dobrze – odparł Gerald Sutter, nie wyjmując fajki z ust.
– W takim razie zobaczymy się przy śniadaniu – powiedział Barney.
– Świetnie. Mam przeczucie, że dzisiaj na śniadanie będzie kedgeree.
– Na razie – pożegnał się Barney. Za chwilę był już w domu, przy schodach, i nagle uświadomił sobie, co się stało. „Jestem żonaty", pomyślał. „Jestem też zamożny, mam pieniądze i odpowiednią żonę. Być może, za rok czy dwa będę też ojcem".
Minął go właśnie służący, Bantu, z półmiskiem dymiących cynaderek w ręku. Barney skinął odruchowo głową na jego widok. Przez chwilę czuł się jak mały chłopiec, który ukrył się za wózkami na Hester Street. Wydawało mu się przez ułamek sekundy, że bawi się z Leah Ginzburg.
Usłyszał gong na śniadanie – zaczynał życie od nowa.
– Panie Blitzboss! – wołał już z daleka Dżentelmen Jack. – Panie Blitzboss!
Joel poprawił się na wiklinowym krześle, które wywlókł na werandę, jego twarz wykrzywiła się z bólu. Tej nocy noga dokuczała mu bardziej niż zwykle. Teraz wygrzewał się w porannym słońcu, zaopatrzony w butelkę whisky i swoje prochy (opium + ipekakuana), starając się opanować skurcze, które wydawały się pełzać po jego lewej kości udowej jak rozpalone do czerwoności raki. Kończyły mu się lekarstwa, co wprawiało go w jeszcze bardziej ponury nastrój.
– Co się tak podniecasz? – burknął zirytowany, gdy Dżentelmen Jack zszedł ze swojego zakurzonego konia i przywiązał go pośpiesznie do ogrodzenia. – Nie można w spokoju wypić śniadania?
– Panie Blitzboss, eureka!
– O co ci chodzi, ty głupia, czarna, wystrojona małpo?
– Eureka, panie Blitzboss. Ni mniej, ni więcej! Kompletna eureka!
Joel przeczesał palcami swoje rzadkie włosy. Lata cierpienia sprawiły, że posiwiał, miał też szeroką łysinę, którą zwykle przykrywał, zaczesując włosy do tyłu. Tego ranka nie próbował jej nawet ukryć. Nie było nikogo, komu mógłby zaimponować, chyba że sobie samemu.
– Podaj mi butelkę, dobra? – powiedział, wyciągając rękę. – Ta cholerna kość udowa nie dawała mi dzisiaj spać. W dodatku wygrałeś ze mną w pokera pięćdziesiąt funtów.
– Mniejsza o butelkę, proszę pana – powiedział Dżentelmen Jack. – Niech pan tylko spojrzy na to!
Wyjął z kieszeni tłustą skórzaną szmatkę, taką, jakimi Murzyni owijali sobie ręce, kiedy dotykali stalowej liny wyciągowej. Położył ją na wiklinowym stole i rozwinął. Raz, dwa, trzy i oto był. Ogromny, surowy kamień, wciąż jeszcze zapiaszczony. Mierzył dobrych kilka centymetrów. Na prawie całej powierzchni pokryty był szarawą, zaschłą ziemią, lecz w jednym miejscu ziemia odpadła i widać było przezroczystą powierzchnię. Wszystko wskazywało na to, że był to pokaźnych rozmiarów diament.
Joel przypatrywał mu się bardzo długo, w kompletnej ciszy. Dżentelmen Jack obserwował go, szczerząc zęby i dysząc ze zmęczenia.
– Daj mi butelkę – ponowił polecenie Joel. Dżentelmen Jack wykonał je, po czym Joel nalał sobie pełen kieliszek whisky. Wypił dwa czy trzy łyki i zakrztusił się. Postawił kieliszek na stole i ponownie wlepił oczy w kamień, tak jakby czekał, aż się poruszy albo przemówi do niego czy też zniknie mu nagle z oczu.
– To żart – oświadczył. – Podpisuje się pod nim Edward Norka i Szampański Charlie. To stopiony kawałek butelki po winie. Oczywiście, że tak. Jest brudny od błota.
– Oczywiście, że nie, panie Blitzboss – powiedział Dżentelmen Jack, potrząsając energicznie głową. – Na pewno nie. Ten kamień znaleźliśmy piętnaście minut temu na działce numer 202. Murzyn, którego zwą Ntsanwisi, wykopał go ostrzem swojego kilofa.
Joeł wykrzywił się z bólu, gdy pochylił się do przodu, by lepiej przyjrzeć się kamieniowi.
– Jesteś pewny? Mówisz prawdę? Bo jeżeli nie, to jak Boga kocham powieszę cię za jądra i zostawię sępom na pożarcie. Nie jestem w nastroju do żartów.
– To nie jest żart, panie Blitzboss – zaprotestował Dżentelmen Jack. – Ten kamień został znaleziony, tak jak panu mówiłem.
Wreszcie Joel podniósł ostrożnie kamień i poczuł w ręce jego ciężar.
– Jest olbrzymi – przyznał. – Niemożliwe, żeby to był diament. Diamenty nie są takie duże. Widziałeś kiedyś diament tej wielkości?
– Nie widziałem, panie Blitzboss.
– Daj mi swój nóż – powiedział Joel. Wziął scyzoryk Jacka, otworzył go i począł zdrapywać suchą ziemię z powierzchni kamienia. Jack ciągle jeszcze szczerzył zęby na widok coraz bardziej widocznych krawędzi olbrzymiego diamentu. Kiedy prawie cała ziemia została już usunięta, wytarł delikatnie kamień skórzaną szmatką i położył go z powrotem na stole.
Kamień, choć chropowaty i nierówny, miał tak niezwykły połysk, że Joel patrząc na niego, dostawał dreszczy. Wydawało się, że pod powierzchnią kryje się magiczny blask, blask tak ostry i oślepiający jak światło gwiazd. Joel obracał go na wszystkie strony, widząc niezliczone tęcze, cekiny i łzy. To był diament, niewyobrażalnie duży, nieskończenie piękny i prawdopodobnie wart więcej niż wszystko, co Joel kiedykolwiek posiadał: ubrania, książki, pierścionki, kapelusze, buty, konie i wozy razem wzięte. Przez ponad sto milionów lat, bo tyle lat liczyły sobie pokłady diamentów w Kimberley, ten kamień ukryty był pod powierzchnią ziemi i świecił tam swoim nieskończonym blaskiem, płonął jasnym ogniem. Przez ponad sto milionów lat czekał, aż zostanie znaleziony, przygotowywał się na tę jedną, niepowtarzalną chwilę, kiedy porazi swoim blaskiem wszystkich, którzy na niego spojrzą. Dealerzy nadawali diamentom imiona, kiedy były takie duże jak ten, lecz Joel nie znał imienia, które byłoby odpowiednie dla czegoś tak odległego, tak wiekowego i tak wspaniale wyniosłego. Ten zupełnie niesamowity diament spoczywał na wiklinowym stole, wydawało się, że przybył na ziemię z dalekiej planety i Joel nie mógł oderwać od niego wzroku.
Читать дальше