– Wybudowałem dom w Kimberley – wyjaśnił Barney Geraldowi Sutterowi. – Nazwałem go Vogel Vlei, co w narzeczu afrykańskim znaczy „Ptasie Błota". To najokazalszy dom w promieniu pięciuset mil, a wybudowałem go za pieniądze zarobione na diamentach.
– Diamenty to raczej robaczywy i brudny interes – zauważył Gerald Sutter, stawiając filiżankę na stole i klepiąc się po kieszeniach marynarki w poszukiwaniu papierosów. – Nieustanne kopanie i sortowanie. A zdaje się, że ci kopacze to też dziwni ludzie? Mam nadzieję, że będziesz trzymał Sarę z daleka od nich.
– Oczywiście. Vogel Vlei oddalony jest od kopalni o dobrą milę.
– To dobrze. A zdrowo tam żyć? Nie ma cholery?
– Tak samo zdrowo, jak w każdym innym miejscu w Afryce.
– Hm, zbyt wiele mi to nie mówi. Wypiłeś już herbatę? Napiłbym się trochę whisky. Niecodziennie moja córka decyduje się na zamążpójście. Musimy też porozmawiać o wianie. Nie wiem, czy przyda ci się bydło.
Barney wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Myślałem, że to ja będę musiał panu zapłacić za utratę córki i pracownika w jednej osobie.
– Pracownika? Dobre sobie! Uważasz, że jeżdżenie konno i wydawanie pieniędzy to praca? Ta dziewczyna płaci więcej za jeden kapelusz, niż ja rocznie mojemu stajennemu, wiedziałeś o tym? Piętnaście funtów za kapelusz, a ten biedak musi utrzymać rodzinę, zarabiając dwanaście funtów i sześć szylingów rocznie. To przecież istny rozbój w biały dzień!
Później, po obiedzie, Barney siedział z Sarą na dziedzińcu, podziwiając ogrody Khotso. Mówiono, że ten dom daje ukojenie, może więc wreszcie znajdzie je właśnie tutaj. Interesy szły dobrze, cena diamentów zaczęła w końcu rosnąć, a on ożeni się niedługo z tą wysoką, ładną dziewczyną.
– Wiesz, kiedy obchodzimy Paschę, stawiamy cztery pytania – powiedział Barney. – Pierwsze z nich brzmi tak: Mah nishtana ha-leila ha-zeh mikol ha-laillos? co znaczy „Dlaczego ta właśnie noc jest inna od pozostałych?" Gdybym miał zadać sobie dzisiaj to pytanie, znałbym odpowiedź.
– Myślałam, że resztę życia spędzę samotnie. Bałam się, że zostanę starą panną – powiedziała Sara, opierając swoją dłoń o jego ramię. – Wiesz, umiem wróżyć z ręki i moja linia życia jest strasznie poprzerywana. Natomiast inne linie… najlepiej będzie, jak sam zobaczysz.
Podała mu dłoń. Barney wziął je w swoje i przez chwilę studiował. Potem pochylił głowę i pocałował ją w usta.
– Nie znam się na chiromancji – powiedział zachrypniętym głosem. – Wiem tylko, że powinienem się tobie oświadczyć, kiedy cię poznałem.
– Brakowało mi ciebie, kiedy odjechałeś – powiedziała Sara. – Chyba nie powinnam się do tego przyznawać.
– Mnie też ciebie brakowało. Nie wstydzę się tego.
– To dlaczego nie przyjechałeś wcześniej?
Barney zbliżył jej dłoń do swojego policzka i pocałował.
– Musiałem zająć się kilkoma sprawami, nie wspominając już o działkach diamentonośnych… Miałem problemy… kłopoty, musiałem to wszystko jakoś rozwiązać, poustawiać…
– I poustawiałeś?
Spojrzał w kierunku morza. Było zbyt ciemno, żeby je zobaczyć. Wytężając wzrok, dojrzał tylko białe fale przybrzeżne. Czuł jednak jego bliskość, słyszał szum, wdychał jego zapach, czuł na twarzy jego wilgotny powiew.
– Tak – odparł. – Poustawiałem.
– Mam nadzieję, że w Kimberley są dobre tereny jeździeckie. I klub.
– Tereny jeździeckie są dobre. Można galopować przez dwadzieścia mil i nie spotkać po drodze ani jednego drzewa.
– A życie towarzyskie?
– Jest kółko teatralne. Wystawiają specjalne przedstawienie na Boże Narodzenie.
– A klub?
Barney skrzywił się i kiwnął głową.
– No pewnie, że jest.
– Więc wszystko w porządku. Jest gdzie jeździć, jest gdzie spotkać się ze znajomymi, będzie można potańczyć i rozerwać się. Wspaniale!
Barney wstał i zaczął chodzić po dobrze utrzymanym, krótko strzyżonym trawniku. Włożył ręce w kieszenie. Sara obserwowała go, a jej chustka powiewała na wieczornym wietrze.
– Jesteś bardzo przystojny, wiesz? – powiedziała.
– Jesteś bardzo ładna – odwzajemnił się jej.
Od strony domu dochodziły miarowe, donośne dźwięki fortepianu. To pani Sutter grała koncert Beethovena. Sara wstała z ławki, podeszła do Barneya i chwyciła go za rękę. W domowych pantoflach wydawała się niższa niż zwykle. Oparła czoło o jego ramię, tak że włosami dotykała jego twarzy.
– Będę cię kochać i będę ci wierna – powiedziała. – Nigdy nie zapomnę, że po tylu latach przyjechałeś po mnie.
Powoli, lecz pewnie położył lewą dłoń na jej piersi. Podniosła głowę i spojrzała na niego pytająco, tak jakby chciała się upewnić, czy wszystko było jak należy. Lecz on po prostu pocałował ją dwa razy w usta i przytulił twarz do jej twarzy. W cieniu drzew pomarańczowych rozpiął jej jedwabną wieczorową sukienkę i bawełniany stanik. Trzymał w dłoni jej ciepłą, ciężką pierś jak jakiś skarb i od czasu do czasu ściskał między palcami nabrzmiały sutek. Wsłuchując się w muzykę Beethovena, gładził i pieścił jej piersi.
Sara przymknęła swoje szafirowe powieki, rozchyliła usta i westchnęła leciutko jak muskający powietrze wiatr.
Barney całował jej szyję i czuł, że pożąda i kochają bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Być może istotnie tak było, przynajmniej w tej chwili, na zielonej trawie Khotso.
Pobrali się trzy tygodnie później przy dzwonach kościoła św. Pawła w Durban. Pani Sutter rozsypała ryż, a amatorska orkiestra dęta Ministerstwa do Spraw Kolonii w Durban zagrała Brytyjskich grenadierów pięć razy z rzędu, za każdym razem okropnie fałszując. Następnie udali się do synagogi przy Oxford Road, gdzie odbyła się jeszcze jedna ceremonia, tym razem ślubu udzielił im rabin. Teraz, zgodnie z tradycją, pani Sutter rozsypała jęczmień i zalała się jeszcze większymi łzami niż za pierwszym razem. Cieszyła się, że Sara nie ścięła włosów i nie założyła peruki.
– Moja prababka miała perukę i pamiętam, że jej głowa wyglądała jak zdeformowany bochenek chleba.
W noc poślubną kochali się w ciszy w purpurowym, i aksamitnym pokoju gościnnym. Oddychali cicho jak ptaki j śpiące w gałęziach drzew koralowych. Przez ułamek sekundy obejmowali się tak mocno, że Barney nie wiedział, czy i byli jedną czy dwoma osobami. Potem Sara pocałowała go j w czoło i przez chwilę zmagała się ze swoją nocną koszulą.
– Już nie chcesz? – szepnął Barney, całując jej policzki, oczy, usta.
Zawahała się, zanim odpowiedziała. Po chwili rzekła:
– Było wspaniale, prawda? Lecz to nie wszystko.
Barney nie poruszył się. Leżał wsparty na łokciach, Sara leżała zupełnie nieruchomo, wpatrując się w niego.
– Jesteśmy teraz małżeństwem – powiedział.
– Tak – odparła. – Co za szczęście.
Pochylił głowę i pocałował ją jeszcze raz. Potem położył się na plecach i leżał z rękoma nad głową, wpatrując się w ciemne zasłony łóżka z baldachimem.
Przytuliła się do niego i przycisnęła usta do jego ucha.
– Naprawdę ciebie kocham, Barney. Bardzo.
Spojrzał na nią.
– Tak – powiedział. – I ja ciebie kocham.
Sara kichnęła odurzona aromatycznym zapachem korzeni i ziół unoszącym się w powietrzu.
Następnego dnia Barney obudził się wcześnie rano i ujrzał twarz Sary tuż obok swojej. Usta miała rozchylone i cicho chrapała. Patrzył na nią przez długą chwilę, na jej ciemne włosy rozrzucone na haftowanej poduszce, na długie błyszczące rzęsy. Każdy musiał przyznać, że była śliczną kobietą. Koniuszkami palców dotknął jej policzka, tak delikatnie, jak dotyka się czegoś naprawdę cennego.
Читать дальше