Mooi Klip uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek.
– Jest pan dla mnie taki dobry – powiedziała.
Nie wiedział, co powiedzieć. Czuł, że nie znajdzie właściwych słów dla wyrażenia tego, co naprawdę czuje. Słów, które wyrażałyby, jak bardzo na niego działa i podnieca go, które oddawałyby, jak głupio się teraz czuł, godząc się na odszukanie Barneya i rozmowę z nim w imieniu Mooi Klip. Pragnął przecież tylko jednego – mieć tę niezwykle atrakcyjną kobietę tylko dla siebie. Zwykle był pewny siebie, lecz teraz był głęboko przygnębiony i podniecony zarazem. O Boże, to co czuł, doprowadzało go do szaleństwa! Nie zdawał sobie sprawy z tego, że był zakochany, a stan ten trwał już prawie od dwóch lat.
Pamiętał, kiedy pierwszy raz dostrzegł w Mooi Klip kobietę, przedtem była tylko jeszcze jedną nieszczęśliwą owieczką, którą trzeba było się zająć. Zobaczył ją na podwórku przed domem jej rodziców w pewien gorący listopadowy poranek. Zajęta była praniem bielizny w drewnianej miednicy. Prała na blaszanej tarze, a używała do tego celu szarego mydła. Włosy miała związane z tyłu, ubrana była w białą rozpinaną sukienkę z bawełny. Jechał akurat swoją czarną, pająkowatą bryczką, więc pozdrowił ją i zapytał o zdrowie, a ona podniosła oczy, mrużąc je w słońcu. Wyglądała jak dzikuska, jeden ciemny sutek przebijał przez mokry materiał sukienki jak pocałunek przez mgiełkę.
– Może jednak ulegnie pan pokusie? – zachęcała Mooi Klip.
– Proszę? – Zarumienił się pan Ransome.
– Niech pan ulegnie pokusie. Proszę się poczęstować ciasteczkiem. Jestem pewna, że silną wolę może pan ćwiczyć przy innych okazjach.
Pan Ransome poczuł, że ma sucho w ustach. Oblizał je i pośpiesznie skinął głową.
– Tak, masz rację. Nie mogę się przecież wyrzekać wszystkiego. – Wziął jedno ciasteczko i trzymał je przez chwilę w otwartej dłoni, oglądając ze wszystkich stron. – Wygląda wspaniale. Zjem je na podwieczorek.
Patrzyła, jak odchodzi w kierunku swojej bryczki przywiązanej do pobliskiego płotu. Dwukrotnie się odwracał i uchylał kapelusza. Wsiadając do bryczki zawołał:
– Przekażę ci wiadomość, jak tylko będę coś wiedział! Obiecuję!
Mooi Klip pomachała mu ręką i uśmiechnęła się, po czym wróciła do pracy. Pan Ransome zawahał się przez moment, zanim chwycił konia za cugle. Miał ochotę zeskoczyć, popędzić z powrotem przez ogród, wziąć Mooi Klip w ramiona i opowiedzieć jej o namiętności, jaką w nim wzbudza. Zamiast tego krzyknął tylko na konia, trzasnął batem i bryczka zaczęła toczyć się po wyboistej drodze.
– Nie wolno mi – szepnął pan Ransome sam do siebie, opuszczając Klipdrift. – Jestem misjonarzem. Nie wolno mi! – To wyrzeczenie było bardziej bolesne niż odmówienie sobie zjedzenia tysiąca ciasteczek. Jechał tak, chrupiąc ciasteczko i płacząc na przemian, a kiedy był już w połowie drogi do domu, musiał zatrzymać bryczkę i postukać się w piersi, żeby się nie zadławić.
Tego wieczoru kiedy Barney wjeżdżał do Natalu oddalonego o pięćset mil od Kimberley, Joel siedział w pokoju jadalnym w Vogel Vlei na pustych skrzynkach po prochu armatnim przy stole, który tak naprawdę był kiedyś kadłubem statku. Grał w „Pope Joan" z Dżentelmenem Jackiem i z pewnym starym mieszkańcem Kimberley, o przydomku Szampański Charlie. Na błyszczącej parkietowej posadzce poustawiali dziesiątki świeczek, które wyginały się teraz na wszystkie strony. Głosy i śmiech trzech mężczyzn rozlegały się po pustych pokojach, a echo rozbrzmiewało nawet na schodach i wyższych piętrach.
Szampański Charłie był małym, rumianym mężczyzną. Miał ryże wąsy przypominające koński ogon. Mówiono na niego Szampański Charlie, ponieważ w 1874 roku w Du-toitspan rozsypał kilka stłuczonych butelek po szampanie po kompletnie wysuszonym, leżącym odłogiem polu uprawnym, po czym sprzedał je pewnemu naiwnemu poszukiwaczowi diamentów za trzy tysiące funtów. Był też powszechnie znanym hazardzistą i ofiarą zakładów, które z reguły przegrywał.
Jack rzucił swoje karty na stół i wstał.
– Mam chyba na dzisiaj dosyć kart – powiedział. – Może któryś z panów życzy sobie odrobinę porto? Panie Blitzboss?
– Nigdy bym nie przypuszczał, że pewnego dnia będę siedział na drewnianej skrzynce i grał z czarnuchem w „Pope Joan" – zarechotał Szampański Charlie. – Ale całkiem nieźle gra, co, Joelu? Bystrzak z niego. W dodatku pije! To tylko potwierdza starą prawdę, że można nauczyć małpę kilku sztuczek, jeżeli się tylko chce.
Tym razem wygrał Joel. Był najwyraźniej zmęczony. Twarz miał bladą i wilgotną od potu.
– Niektóre małpy uczą się szybciej od ludzi – powiedział, a w jego głosie dało się wyczuć złośliwą aluzję.
– Niepotrzebnie tak się przejmujesz Barneyem – powiedział Szampański Charlie. Wiedział, co Joel miał na myśli. Przecież w każdej knajpie, szulerni czy burdelu w Kimberley, wszędzie tam gdzie gromadzili się spragnieni rozmowy, pieniędzy i wódki poszukiwacze diamentów Joel nieustannie narzekał na Barneya. Opowiadał, jaki to z niego był prawy i dumny człowiek, jak to unikał czarnych kobiet tylko po to, żeby podkreślać swoją moralną przewagę.
– Barney działa mi na nerwy – powiedział Joel. – Co więcej, wolałbym, żeby jeden z nas wcale się nie urodził. Wszystko jedno który. Jestem teraz skazany na to bezsensowne życie z bratem, którego nie znoszę. Byłoby lepiej, gdybym w ogóle się nie narodził.
– A ja myślę, że nie jest wcale taki zły – powiedział Jack, przynosząc trzy kieliszki porto. – Zapłacił mi od razu ekstra i nigdy mnie nie oszukał.
– Nie pozwolił mi nawet umrzeć – żalił się Joel. Wpatrywał się uporczywie w Szampańskiego Charlie'ego.
– Strasznie cierpiałem, miałem już odejść do mojego Stwórcy. Miałem być w końcu wolny. Ale czy mój wspaniały młodszy brat mógł na to pozwolić? O nie. Miał inne plany. Sześć tygodni bólu nie do wytrzymania, na wozie. A potem sześć godzin męczarni w sali operacyjnej, kiedy to łamano i ponownie nastawiano mi kości. Spójrzcie tylko na mnie. Kuśtykam jak kaleka. Jestem też współwłaścicielem kopalni diamentów, lecz wiem tak samo dobrze jak on, że nawet na to sobie nie zasłużyłem. „Co powiesz o naszej kopalni, Joel?", „Jak pomalujemy nasz dom?" A przecież wie dobrze, że to wszystko nie jest moje. Tym większe moje cierpienie. Wie, że go nienawidzę, wie, że z premedytacją staram się zniszczyć mu życie, a mimo to nadal mi wybacza.
– Powinieneś się cieszyć – powiedział Szampański Charlie, zapalając cygaro. – Ja bym się cieszył, gdybym zrobił to co ty, a mój brat mimo wszystko by mi wybaczył. Nie posiadałbym się z radości.
Joel przewrócił swoją skrzynkę po prochu i kopnął ją z głośnym hukiem. Następnie wspierając się na lasce zaczął chodzić po ogromnym pokoju jadalnym, omijając przyklejone do podłogi świeczki. W tym przytłumionym świetle jego twarz wydawała się upiornie blada.
– Przebaczenie – zaczął – jest równoznaczne z wymierzeniem najstraszliwszej kary. To ponad moje siły.
Dżentelmen Jack stał wyprostowany w swoim szarym surducie. Odwrócił się w stronę Szampańskiego Charlie'ego i wykrzywił wargi, przybierając komiczny wyraz twarzy. Szampański Charlie parsknął nerwowym śmiechem.
– Pewnego dnia – powiedział Joel, a gołe ściany zniekształciły jego głos – wierzę, że Barney zrobi coś, co będzie wymagało mojego przebaczenia.
Przerwał, ciężko oddychając. Końcem laski uderzał o twardą dębową podłogę, stuk-stuk-stuk-stuk-stuk. Jego prawe ramię wygięte było do przodu, a chora lewa noga podkurczona, jakby namalowana niewprawną ręką małego dziecka.
Читать дальше