– Nie chcesz jej poprosić? – zapytał Barney. – Nie chciałbyś tutaj zamieszkać?
– Tutaj nie jest nasz dom – odparł Pięter. – Dla mamy to nie będzie dom. Dom jest tam, gdzie teraz mieszkasz.
– Ten mały jednopiętrowy domek? Ależ to tylko… to przecież tylko mały domek.
– Ten tutaj, to nie jest dom – upierał się Pieter.
– Ależ oczywiście, że to jest dom. To największy dom w całym Kimberley. Posłuchaj, Pieter, przecież nawet nie zdążyłem się tutaj wprowadzić. Ale kiedy już tu będę mieszkał, zobaczysz, jaki będzie przytulny. Obiecuję ci to.
W tym momencie usłyszeli wołanie Harolda Feinberga:
– Halo, halo! Jest tam kto w domu?
– Słyszysz? – Barney zwrócił się do Pietera. – Mówiłem ci, że to jest dom.
Harold wszedł do pokoju gościnnego, skrzypiąc czarnymi butami i zdjął tropikalny hełm. Oddychał chrapliwie, tak jakby całą drogę pokonał pieszo.
– Dom? – zdziwił się Harold. – To miejsce nigdy nikomu nie będzie domem, a już na pewno nie tobie.
– Chcesz się założyć?
– Pewnie. Założę się o największy diament, jaki dzisiaj znajdę, że w pierwszy dzień nowego roku nie będziesz już tutaj mieszkał.
– Żydowskiego czy gregoriańskiego nowego roku?
– Oczywiście, że żydowskiego – Harold Feinberg udał obrażonego. – To, że wyrzekłeś się swojej religii, nie znaczy, że ja to również zrobiłem. Nie wiem, czym matka go karmi, może drożdżami bo rośnie w oczach.
– Pewnie, że rośnie. Ma już sześć lat.
– Twój syn i spadkobierca, co? – uśmiechnął się Harold.
– Tak jest.
– Więc dlaczego nie ożenisz się z jego matką?
– Ożeniłbym się, gdyby tylko mnie chciała – Bamey westchnął.
– Bzdura – odparował Harold. Zaczął chodzić tam i z powrotem, stawiając wielkie kroki. Na koniec zatrzymał się, spojrzał na Barneya przymrużonymi oczami, bo raziło go słońce, i powiedział: – Nigdy się z nią nie ożenisz.
– A ty skąd wiesz? – zapytał Barney, starając się, żeby jego głos zabrzmiał ironicznie.
– Skąd to wiem? Handluję diamentami, a poza tym znam się na ludziach. Rusz głową, Barney, sam wszystkiego doświadczyłeś, kiedy włóczyłeś się z Alsjeblieftem po pagórkach. Widziałeś chciwość, rozpacz, bezradność i niczym nieuzasadniony, śmieszny optymizm. Sam to wszystko przecież widziałeś.
– Tak było.
– A może jest tak, że widziałeś to wszystko u innych ludzi, tylko nie u siebie? Kiedy na ciebie spoglądam, wiesz, co widzę?
– Nie wiem – odparł szorstko Barney. – No co?
– Widzę faceta ogarniętego ambicją, ot, co widzę. Widzę ambicję i widzę coś jeszcze.
– Co?
– Widzę, jak się spalasz. Wykończysz się i nie dożyjesz czterdziestu pięciu lat. Umrzesz młodo, Barney. Bo, wierz mi, masz już dom, o jakim inni ludzie mogą jedynie pomarzyć. Zarabiasz więcej pieniędzy tygodniowo niż większość Anglików rocznie. Wiesz, ile płaci się teraz lokajowi, dobrze wyszkolonemu lokajowi w angielskim domu? Siedemdziesiąt pięć funtów rocznie. Rocznie! A ty zarabiasz dwa tysiące tygodniowo.
– Tobie też nieźle idzie, Haroldzie.
– Myślisz, że robię to dla pieniędzy? Robię to, ponieważ daje mi to satysfakcję. Robię to, bo jest mi z tym dobrze. Ale coś ci powiem, Barney, nie będziesz tutaj mieszkał wiecznie, w każdym razie na pewno nie będziesz tutaj szczęśliwy, a ten biedny chłopiec nigdy nie będzie twoim synem i spadkobiercą.
– Nie masz prawa tak do mnie mówić! – Barney podniósł głos.
Harold uniósł oczy do góry, udając niewiniątko.
– Mówię, bo to prawda.
– Prawda? Tak? Coś ci powiem. Ten chłopiec jest moim synem i spadkobiercą, a kiedy umrę, wszystko, co posiadam, będzie należało do niego.
Harold Feinberg zbliżył się do Pietera i z kieszeni swojej szarej kamizelki wyjął pół korony.
– Słyszysz to, chłopcze? Twój ojciec właśnie wszystko ci zapisał. Swój dom, swoje diamenty, swoje złamane serce. Wszystko to kiedyś będzie twoje.
– Haroldzie – powiedział groźnie Barney. Harold wyprostował się.
– Przepraszam. Wychowałem się tylko w Whitechapel. Być może dlatego mój język jest ostrzejszy, niż być powinien.
– Chyba nie przyszedłeś tylko po to, żeby dać Pieterowi pół korony, co? – zapytał Barney. – Albo po to, żeby mnie dręczyć przez całe popołudnie?
– Nie. Przyszedłem ci powiedzieć, że belgijska spółka, która posiada działki znajdujące się tuż obok twoich, chce się ich pozbyć, oczywiście pod warunkiem, że dostanie tyle, ile za nie chce.
– Waterlo? Jesteś pewien? Ale oni mają osiem i pół działki!
– Myślę, że stać cię, żeby je kupić.
– Ile chcą?
– Dwieście tysięcy. Mogę powiedzieć, że to dosyć tanio. Barney wsunął ręce do kieszeni spodni i wykrzywił twarz.
– Mogę zapłacić jedynie sto osiemdziesiąt, ani grosza więcej.
– Myślę, że się zgodzą. Pójdę z nimi pogadać.
– Idź, dostaniesz prowizję.
– Chodzi o coś więcej niż o prowizję – powiedział Harold. Waterlo ma kontakty z Ascherem i Mendelem w Antwerpii.
– Z tymi szlifierzami?
– Tak. I wierz mi, są najlepsi. Specjalizują się w kamieniach o dziwnych kształtach… szlifują takie kamienie, l którymi inni szlifierze nie wiedzieliby, co począć. W ze-iriym roku szlifowali pomarańczowy diament. Siedemdziesiąt jeden karatów!
– Pamiętam. Ale do czego zmierzasz?
Harold pogładził dłonią klapy marynarki.
– Proponuję zawiązać spółkę. Ty wydobywasz diamenty, ja zajmuję się rynkiem, a Ascher i Mendel szlifują je. W ten sposób moglibyśmy sprawować kontrolę. Wiedzielibyśmy o każdym większym kamieniu znalezionym w Kolonii na Przylądku.
Barney spojrzał uważnie na Harolda.
– To jedynie spekulacje. Ale coś w tym jest. Niepokoi mnie tylko jedna rzecz: dlaczego Waterlo chce sprzedać działki?
– Zainwestowali zbyt dużo pieniędzy w diamenty, a teraz potrzebują kapitału. To całkiem proste. Bądźmy szczerzy, diamenty nigdy nie były dobrą inwestycją, prawda?
Barney pogłaskał Pietera po głowie.
– Wiesz, co mi kiedyś powiedział Rhodes? Tak długo jak kobiety będą się zakochiwać, przemysł diamentowy nie upadnie. Co roku potrzeba czterech milionów obrączek z diamentami, a to oznacza, że potrzeba czterech milionów diamentów.
– Rhodes robi się cyniczny, kiedy mówi o kobietach.
– Czasami żałuję, że sam nie potrafię być cyniczny tak jak on – powiedział Barney.
– Cieszę się, że tak jest – uśmiechnął się Harold. – Jeżeli nadejdzie dzień, w którym nie będziesz zakochany po uszy w jakiejś kobiecie, będę musiał posłać po rabina.
Barney poklepał Harolda po plecach i pociągnął do biblioteki. Stał tam jedyny mebel, jaki można było znaleźć w całym domu: mały, porysowany stół, na którym piętrzyły się butelki z południowoafrykańską sherry oraz słodkimi białymi winami. Stała też butelka whisky.
– Napijesz się? – zapytał Barney.
Harold potrząsnął głową. Usiadł na parapecie i patrzył, jak Barney nalewa sobie szkockiej do szklanki.
– Nigdy nie piłeś – zauważył.
– Nigdy nie byłem milionerem – powiedział Barney. – To odpowiedzialne zadanie.
– Co myślisz o spółce? – zapytał Harold. – Chcesz spróbować?
– Nie jestem pewien.
– I tak prędzej czy później będziesz musiał zaryzykować. Słyszałeś, że Rhodes kupuje działki w De Beers? Za kilka lat będzie kontrolować całą kopalnię. Potem weźmie się do Wielkiej Dziury.
Читать дальше