– Widzisz? – powiedział, wyciągając dłoń z diamentami. – Jeden z nich to prawie karat. A dwa pozostałe też są dobrej jakości.
– No to na co czekasz? – zapytał Joel z uśmiechem na twarzy. – Idź po czarnych i zaczynamy.
– Jesteś pewien? – zapytał Barney. Joel skrzywił się.
– Wiem, że nie jestem ci do niczego potrzebny. Sprawiałem ci tylko kłopoty i tak już pewnie będzie do końca. Ale jesteśmy przecież braćmi i myślę, że to wystarczający powód, żeby pracować razem.
– Chyba masz rację – odparł Barney, po czym wolnym krokiem począł się oddalać.
Joel oparł się na łopacie i patrzył za nim.
Ogarnęła ich gorączka diamentowa. Za każdym razem, kiedy wbijali łopatę w niebieską ziemię, wydobywali coraz więcej kamieni, zyski rosły, a pod koniec 1876 roku zarabiali ponad 2000 funtów tygodniowo. W 1877 roku Barney skończył 29 lat – doszedł wtedy do wniosku, że stać go na wydanie 75 000 funtów; więc aby uczcić swoje urodziny, zatrudnił architekta z Durban i polecił mu zaprojektowanie dworku nie opodal Kimberley, na małym pagórku wśród drzew. Chciał, żeby w środku była sala bilardowa, taka jak w klubie Kimberley, chociaż nie miał zielonego pojęcia o samej grze. Chciał mieć również boisko do gry w polo. Chciał też mieć długą drogę dojazdową z zakrętami, żeby wszyscy, którzy będą go odwiedzać, mieli dość czasu na podziwianie posiadłości, domu i wspaniałych ogrodów.
W weekendy zakładał dobrze skrojony surdut z ciemnoniebieskimi jedwabnymi naszyciami na klapach, który zamówił w Kapsztadzie. Zamówił też dziesięć eleganckich dwurzędowych kamizelek i tuzin białych kołnierzyków, krawatów w kropki oraz tweedowe spodnie. Joel kupił sobie mały lakierowany powóz oraz parę rozbrykanych siwych koni i w soboty paradował po głównej ulicy Kimberley w swoim eleganckim białym garniturze, kłaniając się każdej napotkanej kobiecie.
Zaczęto budować dom, a kiedy położono już fundamenty, Barney rozbił butelkę szampana o brązowe cegły z Kapsztadu i nazwał go Vogel Vlei. Joel, stojący obok z rudowłosą Szkotką o imieniu Mary, pomachał mu wesoło laską.
Lecz nawet pieniądze nie zdołały uchronić Barneya przed tragedią. Dwa dni później, ni stąd ni zowąd, Alsjeblieft zaczął się trząść i dygotać. Piana pojawiła mu się na pysku, więc trzeba było zawołać doktora Schoemana.
– Jest już stary – powiedział doktor Schoeman, kiedy wyszedł ze stajni, opuszczając rękawy od koszuli. – Najlepiej będzie go zastrzelić.
– Ale przecież to on tego wszystkiego dokonał. Zawdzięczam mu swój majątek! – wykrzyknął Barney.
– Tym bardziej powinieneś to zrobić – odparł doktor Schoeman. Miał niebieskie wyłupiaste oczy, które przypominały szklane kulki.
– Poczekajmy jeszcze – powiedział Barney. Doktor Schoeman wzruszył ramionami.
– Skazujesz go na cierpienie. Wysiadła mu wątroba. Jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem, kiedy Joel zabawiał w pokoju Mary, Barney wyszedł z domu z naładowanym pistoletem i skierował kroki do stajni. Powietrze pełne było głosów owadów, które brzęczały w zaroślach. Wysoko na niebie świecił księżyc w pełni, był jasny, zimny i czarował swoim blaskiem. Barney zawahał się przez chwilę, po czym wszedł do stajni.
Alsjeblieft leżał na boku na słomie z szeroko otwartymi ślepiami i ciężko oddychał. Wokół pyska zgromadziła się obfita piana. Kiedy usłyszał Barneya, podniósł łeb. Barney chwycił go za grzywę.
– Jak się czujesz? – zapytał troskliwie. – Bardzo źle, co? – Przypomniał sobie, że tak samo mówiła do niego mama w zimowe dni w Nowym Jorku, kiedy był chory i musiał siedzieć w domu.
Alsjeblieft zarżał; w gardle miał pełno flegmy. Barney poklepał go po grzbiecie, myśląc o tych wszystkich eskapadach, które wspólnie odbyli, o wszystkich razem spędzonych dniach. Wspominał czasy, kiedy Pięter wspinał się na siodło i udawał, że jest żołnierzem z gwardii przybocznej Jej Królewskiej Mości.
– Mam nadzieję, że mi wybaczysz – powiedział Barney. Uniósł lufę rewolweru, dokładnie wymierzył broń między uszy konia.
Alsjeblieft czuł, że coś jest nie w porządku, bo poruszył się na słomie i próbował wstać.
– Wybacz mi, Alsjeblieft – powtórzył Barney i nacisnął spust.
Rozległ się ogłuszający huk, koń upadł na słomę z westchnieniem do złudzenia przypominającym jęk człowieka. Barney łudził się, że było to westchnienie ulgi. Wstał, ściskając w dłoniach ciężki pistolet, i wlepił wzrok w konia. Serce pękało mu z bólu. Potem wyszedł ze stajni, ciężko oddychając jak człowiek, który przebiegł kilka kilometrów w sztywnych, wysokich butach. W rozpiętej koszuli wybiegł z domu Joel.
– Co się dzieje? Co to za strzelanina? Barney wskazał głową stajnię.
– Alsjeblieft – powiedział. – Doktor Schoeman orzekł, że tak będzie lepiej.
– Rozumiem i jest mi przykro. Wiem, ile ten koń dla ciebie znaczył.
– Dla ciebie też, Joelu. Bez tego starego konia nie kupilibyśmy tych czterech działek.
Joel poklepał Barneya po plecach.
– Robisz się sentymentalny, stary, a to poważny błąd. Zarobiłeś pieniądze na te działki, bo harowałeś jak wół, to wszystko. Gdybyś nie był taki sentymentalny, to już dawno znalazłbyś sobie porządną żonę.
– Taką jak Mary? – zapytał Barney uszczypliwie.
– Mary jest w porządku. To niezła dziewczyna. I możesz mi wierzyć, że naprawdę jest ruda.
Barney odsunął się ze złością.
– Nie mam ochoty na głupie żarty, Joelu. Nie zapominam wyświadczonych mi przysług i to bez względu na to, kto mi je wyświadczył, obojętne czy to był człowiek, czy też koń.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że ja zapominam? Że dozgonnie powinienem ci być wdzięczny za to, że wlokłeś mnie ze sobą jak bydlę przez całe Orange Free State do jakiegoś głupkowatego brytyjskiego chirurga, który tak mnie zoperował, że kuśtykam jak kaleka? Boże, jaki ty jesteś żałosny!
Barney odwrócił się gwałtownie i chwycił Joela za koszulę.
– Słuchaj, ty… – wysapał. – Jeszcze jedno słowo i przetrącę ci drugą nogę.
Joel odepchnął go od siebie.
– Pewnego dnia przestaniesz mi grozić, Barney. Twój błąd polega na tym, że nie masz zbyt dużo oleju w głowie i bardzo szybko zaczynasz wygrażać pięściami. Te twoje wyszukane ciuchy… ta twoja pretensjonalność… i ten dworek, który chcesz nazwać Vogel Vlei. A dlaczego nie nazwiesz go Knishes?
Barney zaczął masować dłonią kark, żeby rozluźnić napięte mięśnie.
– Po prostu zamknij się, Joelu, dobrze?
– No dalej, groziłeś, że przetrącisz mi nogę. To ja mam się zamknąć? Mam ci dać odejść i tak po prostu wybaczyć? I mam nie mówić, jakim stałeś się cholernym hipokrytą? A może to nieprawda? Jesteś fałszywy, masz przecież czarną kobietę i syna mieszańca, których trzymasz daleko od siebie w Klipdrift; i jeszcze zadzierasz nosa, wałęsasz się po Kimberley i opowiadasz tym wszystkim kretynom, jacy leniwi są czarni robotnicy, albo narzekasz na prymitywizm Bantu. Powinieneś zrozumieć, Barney, ci faceci nie darzą cię szacunkiem i traktują na równi z czarnuchami. Więc nie próbuj im dorównać, bo nigdy ci się to nie uda.
Barney słuchał w milczeniu, a potem ruszył w kierunku domu, zatrzymał się przy stopniach werandy i odwrócił głowę.
– Nic nie rozumiesz, Joelu. Absolutnie nic. Obchodzi mnie tylko jedno, pieniądze. Widzisz tę kopalnię? Tylko na niej mi zależy. Kiedy będę miał pieniądze, to będę mógł robić, co tylko zechcę, i nikogo to nie będzie obchodzić.
Читать дальше