Kiedy rzeczywiście dotarliśmy do siatki, serce biło mi tak mocno, że przy każdym uderzeniu widziałem przed oczyma eksplodujące białe kropki. Miałem zimne, zdrętwiałe, jakby nie swoje ręce i bardzo długo nie mogłem wsadzić klucza w zamek.
– Chryste Panie, reflektory – jęknął Harry.
Podniosłem wzrok i zobaczyłem smugę światła na szosie. Klucze o mało nie wypadły mi z ręki; udało mi się je złapać w ostatniej chwili.
– Pozwól – powiedział Brutal. – Ja to zrobię.
– Nie, nie trzeba – odparłem. Klucz wszedł w końcu w dziurkę i obróciłem go w zamku. Chwilę później byliśmy w środku. Przykucnęliśmy za włazem i patrzyliśmy, jak więzienie mija ciężarówka z piekarni. Tuż obok słyszałem udręczony oddech Johna Coffeya. Przypominał warkot pracującego na sucho silnika. Kiedy wychodziliśmy, podniósł klapę bez większych trudności, ale teraz nawet nie prosiliśmy go o pomoc; nie wchodziło to w ogóle w rachubę. Zrobiłem to razem z Brutalem, a Harry sprowadził Johna po stopniach. Olbrzym potykał się, lecz udało mu się jakoś dotrzeć na dół. Brutal i ja weszliśmy do środka, opuściliśmy klapę i zamknęliśmy ją na klucz.
– Chryste, będziemy chyba musieli… – zaczął Brutal, ale uciszyłem go kuksańcem w żebra.
– Nic nie mów – przerwałem mu. – I nawet o tym nie myśl, dopóki on nie znajdzie się z powrotem w celi.
– I nie zapominaj, że mamy jeszcze na głowie Percy’ego – dodał Harry. Nasze głosy odbijały się stłumionym echem od ceglanych ścian tunelu. – Ta noc skończy się dopiero, kiedy z nim się uporamy.
Jak się okazało, ta noc miała trwać jeszcze bardzo długo.
Część szósta
COFFEY NA MILI
Siedząc na werandzie Georgia Pines z wiecznym piórem mojego ojca w dłoni i wspominając tę noc, gdy Harry, Brutal i ja zawieźliśmy Johna Coffeya do Melindy Moores, by spróbował uratować jej życie, straciłem kompletnie poczucie czasu. Pisałem o tym, jak uśpiłem Williama Whartona, który uważał się za drugie wcielenie Billy’ego Kida; pisałem, jak włożyliśmy Percy’emu kaftan bezpieczeństwa i zamknęliśmy go w izolatce na końcu korytarza; pisałem o naszej dziwnej nocnej podróży – przerażającej i jednocześnie radosnej – i o cudzie, który dokonał się, gdy dotarliśmy do celu. Widzieliśmy na własne oczy, jak John Coffey uzdrowił kobietę, która, można rzec, nie tyle stała nad krawędzią grobu, ile już do niego zstąpiła.
Pisałem, tylko mgliście zdając sobie sprawę, że wokół mnie toczy się normalne życie Georgia Pines – w każdym razie to, co uchodzi tutaj za normalne życie. Staruszkowie zeszli na kolację, a potem podreptali do Centrum Rekreacji (owszem, wolno wam się roześmiać), aby przyjąć swoją wieczorną dawkę seriali. Pamiętam, że Elaine przyniosła mi kanapkę, a ja podziękowałem i posiliłem się, nie jestem jednak w stanie powiedzieć, o której godzinie ją przyniosła i co było w środku. Duchem przebywałem w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, gdy prowiant przywoził nam na ogół stary Tu-Tut na swoim wózku oklejonym biblijnymi cytatami. Kanapka z wieprzowiną kosztowała wówczas pięć centów, z wołowiną dychę.
Pamiętam, jak powoli cichły hałasy, kiedy mieszkający tutaj ramole szykowali się do płytkiego i niespokojnego snu; słyszałem Mickeya – może nie najlepszego, lecz z całą pewnością najsympatyczniejszego pracującego tu pielęgniarza – który śpiewał swoim niezłym tenorem Red River Valley , roznosząc wieczorne lekarstwa.
– Gdy odejdziesz w tę dolinę… zgasną jasne oczy twe… i zgaśnie uśmiech…
Słowa piosenki przypomniały mi ponownie Melindę i to, co powiedziała Johnowi, gdy wydarzył się cud. “Śniłam o tobie. Śniłam, że błądzisz gdzieś w mroku, podobnie jak ja. Odnaleźliśmy się”.
W Georgia Pines zapadła cisza, potem nadeszła i minęła północ, a ja wciąż pisałem. Dotarłem do miejsca, kiedy Harry przypomniał nam, że choć przywieźliśmy Johna z powrotem, mamy jeszcze na głowie Percy’ego. “Ta noc skończy się dopiero, gdy z nim się uporamy”, stwierdził.
I tak dobiegł kresu długi dzień, który spędziłem z ojcowskim piórem w ręku. Odłożyłem je na chwilę – zaledwie na kilka sekund, żeby rozprostować palce – a potem oparłem czoło o dłoń i zamknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem i podniosłem głowę, przez okno zaglądało poranne słońce. Zerknąłem na zegarek i zobaczyłem, że jest kilka minut po ósmej. Co najmniej przez sześć godzin spałem jak stary pijak, z głową w ramionach. Wstałem z krzesła, krzywiąc się i starając odzyskać czucie w plecach. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie pójść do kuchni, nie poprosić o grzankę i nie wybrać się na poranny spacer, potem jednak spojrzałem na leżące na stole zapisane kartki i postanowiłem odłożyć spacer na później. Miałem do załatwienia pewną sprawę, zgoda, nie było to jednak takie pilne i nie chciałem tego ranka bawić się w chowanego z Bradem Dolanem.
Zamiast się przejść, skończę swoją historię. Czasami lepiej jest doprowadzić rzecz do końca bez względu na to, jak bardzo protestuje twój umysł i ciało. Czasami to jedyny sposób, by doprowadzić rzecz do końca. A tego ranka naprawdę za wszelką cenę starałem się pozbyć natrętnego ducha Johna Coffeya.
– W porządku. Jeszcze tylko jedna mila. Ale najpierw… – mruknąłem, po czym przespacerowałem się do toalety na końcu korytarza na pierwszym piętrze. Stojąc tam i oddając mocz, spojrzałem przypadkowo na zamocowany pod sufitem detektor dymu i pomyślałem o tym, jak Elaine zwabiła Dolana do zachodniego skrzydła, żebym mógł wybrać się na swój poranny spacer i załatwić to, co miałem do załatwienia. Skończyłem sikać z uśmiechem na ustach.
Czując się lepiej (i o wiele lżej w dolnych rejonach) wróciłem na werandę. Ktoś – bez wątpienia Elaine – postawił obok moich kartek dzbanek z herbatą. Wypiłem chciwie jedną i drugą filiżankę, a potem usiadłem, zdjąłem obsadkę z wiecznego pióra i zabrałem się po raz kolejny do pracy.
Zacząłem się już rozkręcać, gdy nagle padł na mnie czyjś cień. Podniosłem wzrok i serce zamarło mi w piersi. Przy oknie stał Dolan szczerząc zęby w uśmiechu.
– Nie spotkałem cię w drodze na poranny spacer, Paulie – oświadczył – więc pomyślałem, że przyjdę i sprawdzę, co tutaj robisz. Upewnię się, czy nie jesteś, no wiesz… chory.
– Cóż za troskliwość – odparłem. Mój głos, przynajmniej na razie, brzmiał dość pewnie, ale serce waliło jak oszalałe. Bałem się go i nie sądzę, żebym uświadomił to sobie dopiero w tym momencie. Przypominał mi Percy’ego Wetmore’a, którego nigdy się nie bałem… ale kiedy znałem Percy’ego, byłem o wiele młodszy.
Brad uśmiechnął się jeszcze promienniej.
– Pensjonariusze powiedzieli mi, że spędziłeś tutaj całą noc, pisząc swój mały raporcik, Paulie. To bardzo niedobrze. Stare pierdoły takie jak ty powinny chodzić spać z kurami.
– Percy… – odezwałem się, lecz zobaczyłem zmarszczkę na jego czole i zdałem sobie sprawę z popełnionego błędu. Wziąłem głęboki oddech i odezwałem się ponownie: – Czego ty ode mnie chcesz, Brad?
Przez krótką chwilę wydawał się zdziwiony, chyba nawet trochę zdezorientowany. Potem na jego twarzy znów pojawił się uśmiech.
– Może nie lubię po prostu twojej gęby, dziadku – oznajmił. – A swoją drogą, co ty tam skrobiesz? Testament?
Zrobił krok do przodu i wyciągnął szyję. Przykryłem dłonią kartkę, którą akurat zapisywałem, a drugą ręką zacząłem zgarniać pozostałe, zgniatając kilka w pośpiechu, żeby tylko ukryć je przed jego wzrokiem.
Читать дальше