Ale mieliśmy dzięki Bogu wózek. John Coffey legł na nim niczym wyrzucony na brzeg wieloryb, a my potoczyliśmy go w stronę schodków prowadzących do szopy. Tam podniósł się z wózka, zachwiał na nogach i przez chwilę stał z opuszczoną głową, chrapliwie oddychając. Skórę miał tak poszarzałą, jakby wytarzano go w mące. Pomyślałem, że najpóźniej do południa powinien znaleźć się w ambulatorium… oczywiście jeśli do tego czasu nie wykorkuje.
Brutal posłał mi ponure, pełne desperacji spojrzenie. Odwzajemniłem mu się takim samym.
– Nie zdołamy go unieść, ale pomożemy mu iść – powiedziałem. – Podtrzymaj go z prawej strony, ja zrobię to z lewej.
– A co ja mam robić? – zapytał Harry.
– Idź za nami. Jeśli będzie leciał do tyłu, odepchnij go z powrotem.
– A jeśli nie dasz rady, po prostu ukucnij, żeby miękko wylądował – dodał Brutal.
– Jezu – pisnął cienko Harry. – Powinni cię zaangażować w Orpheum Circuit, Brute, taki jesteś śmieszny.
– Rzeczywiście mam poczucie humoru – przyznał Brutal.
W końcu udało nam się wprowadzić Johna po schodach. Najbardziej bałem się, że zemdleje, ale nie zrobił tego.
– Teraz omiń mnie z lewej strony i sprawdź, czy szopa jest pusta – poleciłem Harry’emu, łapiąc kurczowo powietrze.
– Co mam powiedzieć, jeśli ktoś tam będzie? – zapytał Harry, przeciskając się pod moim ramieniem. – Zawołać, że mam pilny telefon i wskoczyć do was z powrotem?
– Nie bądź takim mądralą – poradził mu Brutal.
Harry uchylił lekko drzwi i wsadził głowę do szopy. Wydawało mi się, że stoi tak bardzo długo. W końcu cofnął się prawie z wesołą miną.
– Teren czysty. Nie słychać żadnych hałasów – oznajmił.
– Miejmy nadzieję, że tak już zostanie – stwierdził Brutal. – Chodź, Johnie Coffeyu, jesteśmy już prawie w domu.
John zdołał przejść o własnych siłach przez szopę, ale musieliśmy mu pomóc wejść po trzech schodkach, a potem prawie przepchaliśmy przez małe drzwi prowadzące do mojego gabinetu. Kiedy się z powrotem wyprostował, z trudem łapał powietrze i miał szkliste oczy. Poza tym – co zauważyłem z prawdziwym przerażeniem – opadł mu kącik ust z prawej strony i wyglądał teraz jak Melinda, kiedy weszliśmy do jej sypialni.
Siedzący przy biurku Dean usłyszał nas i przybiegł do gabinetu.
– Dzięki Bogu! Myślałem już, że nigdy nie wrócicie. Byłem pewien, że albo was złapali, albo przyskrzynił was dyrektor, albo… – Nagle przerwał i przyjrzał się uważniej Johnowi. – Do jasnej anielki, co się z nim dzieje? Wygląda, jakby umierał!
– On nie umiera… prawda, John? – powiedział Brutal, posyłając ostrzegawcze spojrzenie Deanowi.
– Oczywiście nie miałem na myśli, że naprawdę umiera… – Dean roześmiał się nerwowo. – Ale niech mnie kule biją, jeśli…
– Nieważne – przerwałem mu. – Pomóż nam zaprowadzić go z powrotem do celi.
Po raz kolejny przypominaliśmy wzgórza otaczające wielki szczyt, ale tym razem był to szczyt poddawany erozji przez miliony lat, skruszały i zniszczony. John Coffey ruszył powoli z miejsca, oddychając przez usta niczym człowiek, który pali za dużo papierosów – lecz jednak ruszył.
– Co z Percym? – zapytałem. – Bardzo rozrabiał?
– Trochę na początku – odparł Dean. – Próbował wrzeszczeć coś przez taśmę, którą okleiłeś mu usta. Chyba przeklinał.
– Jak to dobrze, że nie słyszały tego nasze wrażliwe uszy – mruknął Brutal.
– Potem kopał tylko co jakiś czas w drzwi.
Nasz powrót tak bardzo ucieszył Deana, że zaczynał bełkotać. Okulary zjechały mu na czubek lśniącego od potu nosa i wsunął je z powrotem. Minęliśmy celę Whartona. Bezwartościowy młody człowiek leżał płasko na plecach, chrapiąc jak smok. Tym razem miał zamknięte oczy.
Dean zobaczył, że przyglądam się Whartonowi, i wybuchnął śmiechem.
– Nie miałem z nim żadnych kłopotów! Nie poruszył się, odkąd padł na pryczę. Umarł dla świata. Co się tyczy tego kopania w drzwi, wcale się nim nie przejmowałem. Mówiąc szczerze, byłem nawet zadowolony. Gdyby Percy w ogóle nie hałasował, zacząłbym się martwić, czy nie zadusił się pod tą taśmą, którą zakleiłeś mu gębę. Ale nie to wcale jest najpiękniejsze. Wiecie, co jest najpiękniejsze? Panował tu taki spokój jak w środę popielcową w Nowym Orleanie. Nikt nie zajrzał do nas przez całą noc! – oznajmił triumfalnym, rozradowanym głosem. – Uszło nam to na sucho, chłopaki! Udało się!
To przypomniało mu, dlaczego w ogóle odegraliśmy tę komedię, i zapytał o Melindę.
– Czuje się dobrze – odparłem. Stanęliśmy przed celą Johna. Dopiero teraz zaczęło docierać do mnie to, co powiedział Dean. Uszło nam to na sucho, chłopaki! Udało się!
– Czy to wyglądało tak samo… jak z Panem Dzwoneczkiem? – zapytał Dean. Zerknął przez chwilę do pustej celi, którą zajmował Delacroix ze swoją myszą, a potem w stronę izolatki, która stanowiła najwyraźniej jej port macierzysty. – Czy to był… – podjął ściszonym tonem, jakiego używa się, wchodząc do dużego kościoła, gdzie nawet cisza wydaje się głośna. – Czy to był… – Przełknął ślinę. – No powiedz, wiesz, o co mi chodzi. Czy to był cud?
Wszyscy trzej popatrzyliśmy na siebie, potwierdzając wzrokiem to, z czego zdawaliśmy sobie sprawę już wcześniej.
– Facet uzdrowił ją, kiedy stała jedną nogą w grobie – powiedział Harry. – Tak, to był prawdziwy cud.
Brutal otworzył podwójny zamek celi i pchnął Johna lekko do środka.
– Wchodź, duży. Odpocznij trochę. Zasłużyłeś na to. Zajmiemy się tylko Percym…
– To zły człowiek – odezwał się niskim, mechanicznym głosem John.
– Zgadza się, masz rację, zły jak jasna cholera – potwierdził Brutal swoim najbardziej kojącym tonem – ale nie musisz się tym wcale przejmować, nie pozwolimy mu się do ciebie zbliżyć. Połóż się tylko na pryczy, a ja zaraz przyniosę ci filiżankę kawy. Gorącej i mocnej. Poczujesz się jak nowo narodzony.
John usiadł ciężko na swojej pryczy. Myślałem, że wyciągnie się na niej i odwróci do ściany, jak to miał w zwyczaju, ale on siedział bez ruchu, z rękoma splecionymi między kolanami i pochyloną głową, oddychając ciężko przez usta. Medalik ze świętym Krzysztofem, który dała mu Melinda, wysunął się spod koszuli i kołysał w powietrzu. “Będzie pana chronił”, powiedziała, ale nie wydawało się, żeby ktoś go teraz chronił. Wyglądał tak, jakby stanął zamiast Melindy w tym grobie, o którym wspominał Harry.
W tym momencie nie mogłem jednak się nim dłużej zajmować.
– Przynieś pistolet i hikorową pałkę Percy’ego, Dean – powiedziałem.
– Dobrze.
Dean wrócił do biurka, otworzył szufladę, w której leżały pistolet i pałka, i przyniósł je.
– Gotowi? – zapytałem. Moi podwładni (zacni ludzie, z których nigdy nie byłem tak bardzo dumny jak tamtej nocy) pokiwali głowami. Harry i Dean byli podenerwowani; Brutal jak zawsze spokojny. – W porządku – podjąłem. – Ja będę mówił. Im rzadziej będziecie otwierali usta, tym szybciej się to wszystko skończy… na nasze szczęście lub nieszczęście. Idziemy?
Ponownie pokiwali głowami, a ja wziąłem głęboki oddech i ruszyłem w stronę izolatki.
Percy podniósł wzrok i zamrugał oczyma, kiedy padło na niego światło. Siedział na podłodze i lizał taśmę, którą nałożyłem mu na usta. Ten odcinek taśmy, który owinąłem wokół jego karku, zdążył się odkleić (prawdopodobnie pod wpływem potu i brylantyny, którą wcierał we włosy) i Percy bliski był odklejenia reszty. Jeszcze godzina i darłby się na cały blok, wzywając pomocy.
Читать дальше