Hal spojrzał na Johna Coffeya, a potem wyciągnął rękę – podobnie jak zrobiłem to ja, kiedy Harry i Percy wprowadzili go na blok.
– Dziękuję. Bardzo ci dziękuję – powiedział.
John przyglądał się przez chwilę jego dłoni. Brutal szturchnął go niezbyt subtelnie w bok. John wzdrygnął się, ujął dłoń Hala i potrząsnął nią. W górę, w dół i z powrotem do pozycji środkowej.
– Proszę bardzo – odparł chrapliwym głosem, podobnym do głosu Melly, kiedy klasnęła w dłonie i kazała mu ściągać portki. – Proszę bardzo – powiedział człowiekowi, który, jeśli wszystko potoczy się normalnym trybem, miał wziąć do tej ręki pióro i podpisać nim rozkaz egzekucji Johna Coffeya.
Harry stuknął bardziej natarczywie w tarczę zegarka.
– Idziemy, Brute? – zapytałem.
– Witaj, Brutus – powiedziała pogodnym głosem Melinda, jakby dopiero teraz go zauważyła. – Miło cię widzieć. Może napijecie się panowie herbaty? A ty, Hal? Mogę wam zrobić. – Ponownie wstała z łóżka. – Byłam chora, ale teraz czuję się dobrze. Lepiej niż od wielu lat.
– Dziękujemy bardzo, pani Moores, lecz musimy iść – stwierdził Brutal. – John od dawna powinien już leżeć w łóżku. – Uśmiechnął się, żeby dać do zrozumienia, że to żart, ale spojrzenie, które rzucił Coffeyowi, było tak samo pełne niepokoju jak moje.
– Cóż… skoro nie macie czasu…
– Nie mamy, proszę pani. Chodźmy, Johnie Coffeyu.
Brutal pociągnął za rękaw Johna, który ruszył z miejsca.
– Chwileczkę! – Melinda strząsnęła z siebie dłoń Hala i podbiegła lekkim dziewczęcym krokiem do Coffeya. Ponownie go uścisnęła, a potem ściągnęła z szyi delikatny łańcuszek ze srebrnym medalikiem i podała mu go na dłoni. John wpatrywał się w nią, nie rozumiejąc, o co chodzi.
– To święty Krzysztof – wyjaśniła. – Chcę, żeby pan go wziął i nosił, panie Coffey. Będzie pan z nim bezpieczny. Proszę go nosić. Dla mnie.
John spojrzał na mnie zakłopotany, a ja spojrzałem na Hala, który najpierw rozłożył ręce, a potem pokiwał głową.
– Weź to, John – powiedziałem. – To prezent.
John zawiesił łańcuszek na swojej potężnej szyi i medalik ze świętym Krzysztofem przylgnął do jego koszuli. Przestał teraz zupełnie kaszleć, ale twarz jeszcze bardziej mu poszarzała i wydawał się bardzo chory.
– Dziękuję pani – szepnął.
– Nie – odparła. – To ja tobie dziękuję. Dziękuję ci, Johnie Coffeyu.
W drodze powrotnej jechałem w szoferce razem z Harrym i bardzo to sobie chwaliłem. Ogrzewanie nie działało, ale siedzieliśmy przynajmniej w zamkniętej kabinie. Przejechaliśmy może dziesięć mil, kiedy Harry zauważył małą zatoczkę i zjechał na bok.
– Co się stało? – zapytałem. – Poszły panewki? – Z odgłosów, jakie słyszałem, mogły to być równie dobrze panewki jak cokolwiek innego; każda część silnika i skrzyni biegów farmalla rzęziła, jakby miała zaraz odmówić posłuszeństwa albo po prostu rozlecieć się na kawałki.
– Nie – odparł przepraszającym tonem Harry. – Muszę się po prostu odlać. Przelewa mi się uszami.
Okazało się, że wszyscy oprócz Johna mieliśmy pełne pęcherze. Kiedy Brutal zapytał go, czy chce wysiąść i pomóc nam podlać krzaki, potrząsnął głową, nie podnosząc nawet wzroku. Oparty plecami o tylną ścianę szoferki, miał na ramionach wojskowy koc, który wyglądał jak poncho. Nie widziałem dokładnie jego twarzy, ale słyszałem oddech – suchy i świszczący niczym wiejący przez słomę wiatr. Wcale mi się nie podobał.
Podszedłem do kępy wierzb, rozpiąłem rozporek i zacząłem lać. Od infekcji dróg moczowych nie upłynęło jeszcze dość czasu, by moje ciało przestało pamiętać, i wciąż dziękowałem Bogu, że mogę sikać, nie gryząc przy tym warg z bólu. Stałem tam, opróżniając pęcherz i gapiąc się w księżyc, i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że Brutal stoi obok mnie i robi to samo.
– On nigdy nie siądzie na Starej Iskrówie – mruknął półgłosem.
Spojrzałem na niego zaskoczony i trochę przestraszony chłodnym i pewnym tonem, jakim to powiedział.
– Co masz na myśli?
– Myślę, że specjalnie połknął to świństwo zamiast wypluć je, tak jak to zrobił poprzednio. To może trwać nawet tydzień… jest wielki i cholernie silny… ale moim zdaniem krócej. Którejś nocy podczas obchodu jeden z nas zobaczy po prostu jego martwe ciało na pryczy.
Wydawało mi się, że już skończyłem, lecz nagle przeszedł mnie dreszcz i wypuściłem z siebie jeszcze kilka kropel moczu. Zapinając rozporek pomyślałem, że Brutal mówi całkiem do rzeczy. I miałem nadzieję, że jego przepowiednia się sprawdzi. Jeśli moje rozumowanie było słuszne, John Coffey w ogóle nie zasługiwał na to, żeby umrzeć, ale skoro czekała go śmierć, nie chciałem, żeby zadała ją moja ręka. Nie wiedziałem, czy zdołałbym to zrobić, gdyby do tego doszło.
– Chodźmy – odezwał się gdzieś w mroku Harry. – Robi się późno. Chcę to już mieć za sobą.
Wracając do ciężarówki, uświadomiłem sobie, że zostawiliśmy Johna zupełnie samego – głupota na miarę Percy’ego Wetmore’a. Przypuszczałem, że uciekł; że wypluł z siebie robaki, kiedy tylko zobaczył, iż nikt go nie pilnuje, i zaszył się gdzieś na moczarach niczym Huck i Jim. Znajdziemy tylko koc, który miał na ramionach.
Ale on nie uciekł. Wciąż siedział z tyłu ciężarówki, dotykając plecami szoferki i opierając łokcie na kolanach. Słysząc, że się zbliżamy, podniósł wzrok i próbował się uśmiechnąć. Uśmiech zawisł na chwilę na jego udręczonej twarzy, a potem zgasł.
– Jak się czujesz, Duży Johnie? – zapytał Brutal, wdrapując się z powrotem na ciężarówkę i podnosząc swój koc.
– Świetnie, szefie – odparł apatycznym tonem John. – Czuję się świetnie.
Brutal poklepał go po kolanie.
– Zaraz będziemy z powrotem. I wiesz, co zrobię, kiedy już wrócimy? Każę ci podać wielką filiżankę gorącej kawy. Ze śmietanką i cukrem.
Świetny pomysł, pomyślałem, otwierając drzwiczki kabiny i siadając do środka. Pod warunkiem że sami nie wylądujemy wcześniej w celi.
Ta myśl towarzyszyła mi jednak od momentu, gdy zamknęliśmy Percy’ego w izolatce, i właściwie nie przerażała tak bardzo, bym nie mógł zasnąć. Zapadłem w drzemkę i przyśniła mi się Kalwaria. Na zachodzie grzmiało i w powietrzu unosił się zapach jałowca. Brutal, Harry, Dean i ja staliśmy w hełmach i długich szatach, zupełnie jak na filmie Cecila B. DeMille’a. Byliśmy chyba centurionami. Na wzgórzu stały trzy krzyże: Percy Wetmore i Eduard Delacroix wisieli po obu stronach Johna Coffeya. Spojrzałem na własne ręce i zobaczyłem, że trzymam w nich zakrwawiony młot,
– Musimy zdjąć go z krzyża, Paul! – zawołał Brutal. – Musimy go zdjąć!
Nie mogliśmy jednak tego zrobić, bo ktoś zabrał drabinę. Chciałem powiedzieć to Brutalowi, ale obudził mnie wyjątkowo głęboki wybój. Zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie wcześniej tego dnia (jego początek zdawał się teraz niknąć w pomroce dziejów) Harry ukrył swój pojazd.
Wysiedliśmy i obeszliśmy obaj ciężarówkę. Brutal zeskoczył bez żadnych problemów, ale pod Johnem Coffeyem ugięły się nogi i o mało nie upadł. Wszyscy trzej musieliśmy go podtrzymać, a kiedy tylko odzyskał równowagę, złapał go kolejny atak kaszlu, najgorszy z dotychczasowych. Zgiął się wpół i tłumił kaszel, przyciskając kurczowo dłonie do ust.
Kiedy atak minął, przykryliśmy ponownie farmalla sosnowymi gałęziami i ruszyliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Z całej surrealistycznej wyprawy najgorzej wspominam ostatnie dwieście jardów, gdy skradaliśmy się z powrotem na południe poboczem szosy. Widziałem – albo wydawało mi się, że widzę – jak niebo rozjaśnia się na wschodzie, i byłem pewien, że za chwilę pojawi się i zobaczy nas jakiś farmer jadący zebrać z pola swoje dynie lub wykopać ostatnie słodkie kartofle. A jeśli nawet się to nie zdarzy, ktoś (w mojej wyobraźni ten ktoś miał głos Curtisa Andersena) zawoła: “Stój! Ani kroku dalej” w momencie, gdy wyciągnę aladyna, żeby otworzyć furtkę w ogrodzeniu. A potem z lasu wyjdzie, trzymając nas na muszce, dwudziestu strażników i nasza mała przygoda dobiegnie końca.
Читать дальше