Kiedy wszedł do sypialni, na jej twarzy malowały się strach i zgroza – jakby ta rzecz rozpoznała doktora, który potrafi się być może z nią rozprawić i wypędzić… posypać solą, tak jak posypuje się pijawkę, żeby przestała ssać krew. Nie chcę, żebyście mnie źle zrozumieli; nie twierdzę, że Melly Moores była opętana, i zdaję sobie sprawę, że biorąc pod uwagę stan, w jakim się wówczas znajdowałem, nie mogę do końca polegać na świadectwie własnych zmysłów. Z drugiej strony nigdy nie wykluczyłem możliwości opętania przez diabła. Coś było w jej oczach, powiadam wam, coś, co przypominało strach. W tej kwestii możecie mi zaufać. Oglądałem strach zbyt często, żeby się mylić.
A jednak to coś ulotniło się bardzo szybko i jego miejsce zajęło żywe irracjonalne zainteresowanie. Jej usta wykrzywiły się w grymasie, który można było uznać za uśmiech.
– O, jaki duży! – zawołała. Miała głos małej dziewczynki, która nie doszła jeszcze do zdrowia po ciężkiej infekcji gardła. Wysunęła spod kołdry ręce, tak samo gąbczasto-białe jak twarz, i klasnęła w dłonie. – Ściągaj portki! Słyszałam wiele o murzyńskich kutasach, ale nigdy żadnego nie widziałam.
Stojący za mną Moores wydał cichy, pełen rozpaczy jęk.
John Coffey nie zwracał na to w ogóle uwagi. Przez chwilę stał nieruchomo, jakby chciał przyjrzeć się jej z pewnej odległości, a potem podszedł do łóżka, które oświetlała pojedyncza lampa. Jasny krąg światła padał na białą kołdrę podciągniętą aż po koronkowy kołnierzyk nocnej koszuli Melindy. W cieniu za łóżkiem zobaczyłem szezlong, który stał kiedyś w salonie. Narzuta, którą Melly zrobiła własnoręcznie na drutach w szczęśliwszym okresie, leżała w połowie na szezlongu i w połowie na podłodze. To tutaj właśnie spał – a przynajmniej drzemał – Hal, gdy przyjechaliśmy.
Kiedy John podszedł bliżej, wyraz jej twarzy zmienił się po raz trzeci. Nagle zobaczyłem Melly, której dobroć przez wszystkie te lata znaczyła dla mnie bardzo dużo i jeszcze więcej dla Janice, gdy nasze dzieci wyfrunęły z gniazda, a ona poczuła się samotna, bezużyteczna i przygnębiona. Melly była w dalszym ciągu zainteresowana, teraz jednak jej ciekawość wydawała się zdrowa i w pełni świadoma.
– Kim jesteś? – zapytała czystym spokojnym głosem. – I dlaczego masz tyle blizn na rękach i ramionach? Kto cię tak skrzywdził?
– Nie bardzo pamiętam, skąd się wszystkie wzięły, proszę pani – odparł skromnie John Coffey, siadając obok niej na łóżku.
Melinda uśmiechnęła się najlepiej jak mogła – wykrzywiony szyderczo kącik ust zadrżał, ale się nie podniósł – a potem dotknęła palcem wygiętej niczym szabla białej blizny na jego lewej dłoni.
– Jesteś w takim razie szczęściarzem! Rozumiesz dlaczego?
– Chyba dlatego, że jeśli człowiek nie pamięta, kto go skrzywdził, nie zawraca sobie tym głowy w nocy – odparł John Coffey z tym swoim południowym akcentem.
Melinda wybuchnęła srebrzystym śmiechem, który wypełnił cuchnącą sypialnię. Hal stał teraz koło mnie, szybko oddychając, ale nie próbował przeszkadzać. Kiedy Melly się roześmiała, wstrzymał na chwilę oddech i złapał mnie swoją wielką dłonią za ramię. Uścisk był tak mocny, że został mi po nim siniak – odkryłem go nazajutrz – lecz w tamtym momencie prawie go nie poczułem.
– Jak się nazywasz? – zapytała.
– John Coffey, proszę pani.
– Tak jak napój.
– Tak, proszę pani, tylko inaczej się pisze.
Siedziała wsparta o poduszki, uważnie się w niego wpatrując, a on odwzajemniał jej spojrzenie. Światło lampy wydobywało ich z mroku, tak jakby byli aktorami na scenie – potężny czarny mężczyzna w więziennych drelichach i drobna umierająca biała kobieta. W jej utkwionych w Johnie oczach płonęła fascynacja.
– Proszę pani?
– Tak, Johnie Coffeyu? – szepnęła. Ich słowa ledwie do nas docierały. Czułem, jak tężeją mi mięśnie nóg, rąk i pleców. Zdawałem sobie mgliście sprawę, że dyrektor zaciska palce na moim ramieniu, i widziałem kątem oka, że Harry i Brutal trzymają się za ręce niczym dzieci, które zabłądziły w nocy. Coś miało się zdarzyć. Coś wielkiego. Każdy z nas czuł to na swój sposób.
John Coffey przysunął się do niej bliżej. Zaskrzypiały sprężyny łóżka, zaszeleściła pościel i do sypialni zajrzał przez okno uśmiechnięty zimno księżyc. Podbiegłe krwią oczy Coffeya badały jej wycieńczoną twarz.
– Widzę to – oznajmił. Nie mówił do niej (tak mi się w każdym razie wydaje), lecz do siebie. – Widzę to i mogę pomóc. Niech się pani nie rusza… Niech się pani nie rusza…
Pochylał się coraz niżej. Jego wielka twarz zatrzymała się na chwilę nie dalej niż dwa cale od jej twarzy. Wyciągnął do tyłu rozczapierzone palce, jakby każąc nam czekać… po prostu czekać, a potem pochylił się jeszcze bardziej. Jego szerokie wargi dotknęły ust Melindy i otworzyły je. Przez moment widziałem jej jedno oko, które spoglądało w ścianę i w którym malowało się chyba zaskoczenie. A potem zasłoniła je jego gładka głowa.
Z cichym świstem wciągnął w płuca powietrze, które zalegało w jej płucach. Trwało to sekundę albo dwie, a później podłoga uciekła nam spod nóg i zatrząsł się cały dom. Wcale sobie tego nie wyobraziłem; wszyscy to poczuli i wszyscy o tym później mówili. Rozległ się przeciągły grzmot. W salonie runęło na podłogę coś bardzo ciężkiego – już po wszystkim okazało się, że był to duży ścienny zegar. Hal oddawał go potem parę razy do naprawy, ale po żadnej z nich nie chodził dłużej niż piętnaście minut.
Gdzieś bliżej rozległ się huk i po sekundzie pękła szyba, przez którą zaglądał do środka księżyc. Wiszący na ścianie obraz – kliper żeglujący przez jedno z siedmiu mórz – spadł z gwoździa i rozbił się o podłogę; szkło, które go osłaniało, roztrzaskało się na kawałki.
Poczułem ciepło i zobaczyłem, że z białej kołdry okrywającej Melindę unosi się dym. Na dole, w miejscu, pod którym dygotała jej prawa stopa, poszwa całkiem sczerniała. Mając wrażenie, że śnię, strząsnąłem z ramienia dłoń Mooresa i podszedłem do nocnego stolika. Obok trzech albo czterech słoiczków z lekami, które przewróciły się podczas wstrząsu, stała tam szklanka wody. Wziąłem ją do ręki i polałem dymiące miejsce. Rozległ się głośny syk.
John Coffey ciągle całował ją w ten głęboki intymny sposób, wdychając powietrze, które znajdowało się w jej płucach. Jedną rękę wciąż wyciągał do tyłu, drugą opierał o łóżko. Palce miał szeroko rozłożone; jego dłoń przypominała mi brązową rozgwiazdę.
Melinda wygięła nagle plecy w łuk. Jej ręka zatrzepotała w powietrzu, palce zacisnęły się i rozluźniły w serii skurczów. Stopy bębniły o łóżko. A potem coś krzyknęło. I znowu nie tylko ja jeden to usłyszałem. Według Brutala brzmiało to jak wycie kojota lub wilka, który wpadł w potrzask. Mnie przypominało bardziej krzyk orła, którego słychać czasami w spokojne ranki, gdy pikuje ze sztywno wyprostowanymi skrzydłami przez strzępy mgły.
Na zewnątrz zerwał się tak mocny wiatr, że dom zatrząsł się po raz drugi – i było to dziwne, ponieważ do tej pory prawie w ogóle nie wiało.
John Coffey odsunął się od Melindy i zobaczyłem, że jej twarz się wygładziła. Usta nie opadały już z prawej strony. Oczy odzyskały normalny kształt i wyglądała dziesięć lat młodziej. Coffey przyglądał jej się przez krótki moment, a potem zaniósł się kaszlem. Obracając głowę, żeby nie kasłać jej w twarz, stracił równowagę (co nie było dziwne; od samego początku siedział na skraju łóżka, opierając się o nie tylko jednym pośladkiem) i spadł na podłogę. To wystarczyło, żeby dom zatrząsł się po raz trzeci. Coffey wylądował na kolanach i zwiesił głowę, kaszląc niczym dogorywający gruźlik.
Читать дальше