Moje wątpliwości rosły w miarę, jak zbliżaliśmy się do celu. Nie potrafiłem po prostu powiedzieć, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem, i dlaczego przekonałem innych, by wzięli ze mną udział w tej zwariowanej nocnej wycieczce. Nie wierzyłem, że uda nam się wyjść z tego cało. Dziwna rzecz, że nie starałem się jednak tego wykrzyczeć, choć mogłem to przecież uczynić; dopóki nie dojechaliśmy do domu Mooresa, wszystko było jeszcze w naszych rękach. Coś – myślę, że był to po prostu entuzjazm emanujący z siedzącego obok mnie olbrzyma – powstrzymywało mnie przed walnięciem w dach kabiny i krzyknięciem, żeby zawracać i jechać do więzienia, póki jest jeszcze czas.
W takim znajdowałem się stanie ducha, kiedy zjechaliśmy z głównej szosy na drogę okręgową numer pięć, a potem na Chimney Ridge Road. Mniej więcej piętnaście minut później zobaczyłem zasłaniający gwiazdy zarys dachu, i domyśliłem się, że jesteśmy na miejscu.
Harry wrzucił jedynkę (sądzę, że podczas całej podróży tylko raz użył najwyższego biegu), silnik szarpnął i cały samochód zadrżał, jakby on także bał się tego, co nas czekało. Skręciliśmy na wysypany żwirem podjazd Mooresa i zaparkowaliśmy obok jego porządnego czarnego buicka. Trochę na prawo przed nami stał elegancki dom wzniesiony w stylu, który określa się chyba mianem Cape Cod. Podobny budynek mógł wydawać się trochę nie na miejscu w naszej górzystej okolicy, ale ten całkiem dobrze do niej pasował. Zza chmur wyszedł księżyc, uśmiechając się nieco szerzej aniżeli poprzedniej nocy, i w jego świetle zobaczyłem, że utrzymany zazwyczaj pięknie trawnik teraz wydaje się zaniedbany. Sprawiały to głównie nie zagrabione liście. W normalnych okolicznościach powinna się nimi zająć Melly, ale tej jesieni Melly nie miała zdrowia do grabienia liści i nie sądziłem, by doczekała następnej. Taka była prawda i postradałem chyba zmysły łudząc się, że jakiś idiota o nieobecnym spojrzeniu potrafi to zmienić.
Może jednak nie było za późno, żeby wziąć nogi za pas. Uniosłem się lekko i koc, którym byłem otulony, ześlizgnął mi się z ramion. Pochylę się nad szoferką, zapukam w szybę od strony kierowcy i powiem Harry’emu, żeby wynosił się stąd, zanim…
John Coffey złapał moje przedramię w jedną ze swoich podobnych do bochnów dłoni i posadził mnie z powrotem tak łatwo, jakby miał do czynienia z dzieckiem.
– Niech pan popatrzy, szefie – powiedział, pokazując palcem. – Ktoś nie śpi.
Mój wzrok pobiegł za jego palcem i poczułem, jak serce idzie mi w pięty. W jednym z pokojów na tyłach domu paliło się światło. Prawdopodobnie w sypialni, w której Melinda spędzała teraz całe noce i dnie; schodzenie po schodach sprawiało jej tyle samo trudności co grabienie liści, które spadły w czasie ostatniej burzy.
Usłyszeli oczywiście ciężarówkę – przeklętego farmalla, którego silnik wył, charczał i strzelał z rury wydechowej nie zaopatrzonej w coś tak frywolnego jak tłumik. Od pewnego czasu Mooresowie nie spali zresztą zbyt dobrze.
Zapaliło się światło bliżej frontowych drzwi (w kuchni), a potem kolejno w salonie, w hallu wejściowym i na ganku. Obserwowałem ten pochód świateł tak jak człowiek, który stoi przy ścianie i pali ostatniego papierosa, patrząc na zbliżający się marszowym krokiem pluton egzekucyjny. Po chwili umilkł nierówny warkot silnika, zaskrzypiały otwierane drzwiczki i kiedy żwir zachrzęścił pod stopami Harry’ego i Brutala, zdałem sobie ostatecznie sprawę, że jest już za późno.
John wstał i pociągnął mnie za sobą. W przyćmionym świetle jego twarz wydawała się ożywiona i pełna entuzjazmu. Cóż w tym dziwnego, pamiętam, że tak pomyślałem. Dlaczego miał nie być pełen entuzjazmu? Był przecież głupcem.
Brutal i Harry stali razem obok ciężarówki, niczym dzieci podczas burzy, i zobaczyłem, że obaj są tak samo przestraszeni, zakłopotani i zmieszani jak ja. To sprawiło, że poczułem się jeszcze gorzej.
John wysiadł z ciężarówki. Dla niego był to raczej krok niż skok w dół. Ja podążyłem za nim, nieszczęśliwy i odrętwiały. Wyłożyłbym się jak długi na zimnym żwirze, gdyby nie złapał mnie za ramię.
– To był błąd – szepnął cicho Brutal. Miał szeroko otwarte przerażone oczy. – Chryste Panie, Paul, jak my to sobie wszystko wyobrażaliśmy?
– Teraz jest już za późno – odparłem. Odepchnąłem na bok Coffeya, który stanął posłusznie przy Harrym, po czym złapałem pod łokieć Brutala, tak jakby był moją dziewczyną, i ruszyłem z nim w stronę ganku, na którym paliło się teraz światło. – Ja będę mówił – oznajmiłem. – Rozumiesz?
– Dobrze – mruknął. – W tej chwili to chyba jedyna rzecz, którą rozumiem.
– Ty, Harry, stój razem z Coffeyem przy ciężarówce, aż was zawołam – powiedziałem, oglądając się przez ramię. – Nie chcę, żeby Moores zobaczył go, zanim będę gotów.
Kłopot polegał na tym, że nigdy nie miałem być gotów i właśnie to sobie uświadomiłem.
Kiedy Brutal i ja doszliśmy do schodów, frontowe drzwi otworzyły się tak gwałtownie, aż podskoczyła zamocowana na nich miedziana kołatka. W progu ukazał się Hal Moores w niebieskich spodniach od piżamy i pasiastym podkoszulku. Jego stalowoszare włosy sterczały każdy w inną stronę. Był człowiekiem, który mógł mieć tysiące wrogów i dobrze o tym wiedział. W prawej ręce zaciskał pistolet, zazwyczaj wiszący nad kominkiem. Jego niezwykle długa lufa nie była bynajmniej skierowana w podłogę. Broń znana pod nazwą Ned Buntline Special należała kiedyś do jego dziadka. Hal odbezpieczył ją (co widząc, poczułem, jak serce ucieka mi jeszcze bardziej w pięty).
– Kogo diabli tutaj niosą o trzeciej nad ranem? – zapytał. Nie słyszałem w jego głosie strachu. Nie drżały mu także ręce. Dłoń, w której trzymał broń, była nieruchoma jak głaz. – Odpowiadajcie, bo… – Lufa pistoletu zaczęła się podnosić.
– Niech pan tego nie robi, panie dyrektorze! – zawołał Brutal, wyciągając otwarte dłonie w stronę uzbrojonego mężczyzny. Nigdy nie słyszałem, żeby jego głos brzmiał tak jak w tamtej chwili; ktoś mógłby pomyśleć, że drżenie, które opuściło dłonie Hala Mooresa, zadomowiło się teraz w krtani Brutusa Howella. – To my! To Paul, ja i… To my!
Stanął na pierwszym schodku i światło padające z ganku oświetliło jego twarz. Stanąłem obok niego. Moores omiótł nas uważnym spojrzeniem i gniewna determinacja ustąpiła miejsca zdumieniu.
– Co wy tutaj robicie? – zapytał. – Jest nie tylko środek nocy, ale macie teraz dyżur. Dobrze o tym wiem, rozkład wisi w moim warsztacie. Więc co, na litość boską… To nie chodzi chyba o ucieczkę? Albo zamieszki? – Popatrzył między nas i jego wzrok stwardniał. – Kto tam stoi przy tej ciężarówce?
Ja będę mówił, powiedziałem Brutalowi, ale teraz, kiedy przyszła na to pora, nie potrafiłem w ogóle otworzyć ust. Jadąc do pracy tego popołudnia, obmyśliłem dokładnie, co powiem, kiedy znajdziemy się już na miejscu, i wydawało mi się, że nie brzmi to jak czyste wariactwo. Nie brzmiało oczywiście rozsądnie – nie było w tym nic rozsądnego – ale może dość przekonująco, żeby Hal otworzył drzwi i dał nam spróbować. Dał spróbować Johnowi. Teraz jednak cała moja starannie przygotowana mowa rozsypała się jak domek z kart. Myśli i obrazy – płonącego Dela, zdychającej myszy, starego Tu-Tuta, który podskakiwał na Starej Iskrówie i wrzeszczał, że smaży się, smaży jak indyk w brytfannie – wirowały mi w głowie niczym piasek w porywie wichury. Wierzę, że istnieje na tym świecie dobro, które spływa w ten czy inny sposób od miłosiernego Boga, ale wierzę również, że istnieje inna siła, tak samo realna jak Bóg, do którego modliłem się przez całe życie, i że stara się ona świadomie obrócić wniwecz wszystkie nasze dobre zamiary. Nie mam tutaj na myśli szatana (chociaż wierzę, że on również istnieje), ale demona niezgody, złośliwego i głupiego diabła, który śmieje się do rozpuku, kiedy jakiś staruszek zaprószy ogień, chcąc zapalić fajkę, albo kiedy mały, kochany przez wszystkich szkrab wepchnie sobie do ust pierwszy gwiazdkowy prezent i zakrztusi się nim na śmierć. Miałem dużo czasu, żeby się nad tym zastanowić, wszystkie te lata, które upłynęły od Cold Mountain do Georgia Pines, i uważam, że ta siła była aktywna tamtej nocy, że kłębiła się między nami niczym mgła, starając się nie dopuścić Johna Coffeya do Melindy Moores.
Читать дальше