Teraz będą robaki, pomyślałem. Wykrztusi je z siebie i będzie ich tym razem całe mnóstwo.
A jednak tego nie zrobił. Zanosił się tylko coraz cięższym kaszlem, z trudem znajdując czas, żeby zaczerpnąć powietrza między atakami. Jego ciemnoczekoladowa skóra zaczęła szarzeć. Zaniepokojony Brutal przyklęknął obok niego na jedno kolano i objął ramieniem wstrząsane spazmami szerokie plecy. Jego gest jakby złamał zaklęcie. Moores podszedł do swojej żony i usiadł w miejscu, które jeszcze przed chwilą zajmował Coffey. Nie zdawał sobie prawie sprawy z obecności kaszlącego, krztuszącego się olbrzyma. Chociaż Coffey klęczał prawie u jego stóp, Moores nie odrywał wzroku od Melindy, która przyglądała mu się ze zdziwieniem. Patrząc na nią, człowiek miał wrażenie, że patrzy na brudne lustro, które ktoś przetarł ściereczką.
– John! – zawołał Brutal. – Wyrzygaj to! Wyrzygaj, tak jak to robiłeś wcześniej!
John jednak nie przestawał zanosić się kaszlem. Łzy stanęły mu w oczach z wysiłku. Z ust leciały drobne kropelki śliny, ale poza tym nic z siebie nie wypluł.
Brutal walnął go kilka razy w plecy, a potem obejrzał się na mnie.
– On się dusi! – zawołał. – Dusi się tym, co z niej wyssał.
Ruszyłem do przodu, lecz John uciekł przede mną na kolanach w kąt pokoju, wciąż gwałtownie kaszląc i łapiąc kurczowo powietrze. Zamknął oczy, oparł czoło o tapetę – przedstawiającą dzikie czerwone róże na tle ogrodowego muru – i wydał z siebie wyjątkowo paskudny charkotliwy odgłos, tak jakby chciał wyrzygać własne gardło. Teraz wylecą z niego te robaki, pamiętam, że tak właśnie pomyślałem, ale one w ogóle się nie pojawiły. Za to ataki kaszlu trochę osłabły.
– Nic mi nie jest, szefie – oznajmił, wciąż opierając czoło o dzikie róże. Nie otwierał oczu. Nie miałem pojęcia, skąd wie, że za nim stoję, ale najwyraźniej to wiedział. – Słowo daję. Niech pan się zajmie panią.
Spojrzałem na niego z powątpiewaniem i odwróciłem się w stronę łóżka. Hal gładził Melly po brwiach i zobaczyłem coś niezwykłego: część jej włosów – nie wszystkie, ale część – przybrała z powrotem czarny kolor.
– Co się stało? – zapytała go. Na moich oczach zarumieniły się jej policzki. Wyglądało to, jakby skradła kilka dzikich róż z tapety. – Skąd się tutaj wzięłam? Wybieraliśmy się przecież do szpitala w Indianoli, prawda? Doktor miał mi zrobić zdjęcia rentgenowskie mózgu.
– Cicho – szepnął Hal. – Cicho, kochanie, to wszystko nie ma teraz znaczenia.
– Ale ja nie rozumiem! – prawie krzyknęła. – Zatrzymaliśmy się obok przydrożnego straganu… kupiłeś mi bukiecik za dziesięć centów… a potem… a potem znalazłam się tutaj. Jest ciemno! Jadłeś kolację, Hal? Dlaczego jestem w sypialni dla gości? Czy zrobili mi to zdjęcie? – Jej oczy przesunęły się po Harrym, prawie go nie widząc… była chyba w szoku… i zatrzymały na mnie. – Paul? Czy zrobili mi to zdjęcie?
– Tak – odparłem. – Nic na nim nie było.
– Nie znaleźli guza?
– Nie – potwierdziłem. – Powiedzieli, że bóle głowy powinny szybko ustąpić.
Siedzący obok niej Hal wybuchnął płaczem.
Melinda pochyliła się do przodu i pocałowała go w skroń. A potem jej oczy powędrowały w róg pokoju.
– Kim jest ten mężczyzna? Dlaczego tam klęczy?
Odwróciłem się i zobaczyłem, że John Coffey próbuje podnieść się z kolan. Brutal pomógł mu i John w końcu się wyprostował. Wciąż jednak stał w kącie, jak dziecko, które było niegrzeczne. Kaszel nie ustawał, ale jego ataki były coraz słabsze.
– John – powiedziałem. – Odwróć się i poznaj panią.
Powoli się odwrócił. Miał popielatą twarz i wydawał się dziesięć lat starszy – jak silny niegdyś mężczyzna, który przegrywa w końcu długą walkę z chorobą. Wlepił oczy w podłogę i wyglądał, jakby brakowało mu czapki, którą mógłby miętosić w palcach.
– Kim jesteś? – zapytała go ponownie. – Jak się nazywasz?
– John Coffey, proszę pani – odpowiedział.
– Jak napój, tylko inaczej się pisze – dodała prawie natychmiast.
Hal drgnął za nią. Poczuła to i poklepała go uspokajającym gestem po dłoni, nie odrywając oczu od czarnego mężczyzny.
– Śniłam o tobie – wyszeptała zdumionym głosem. – Śniłam, że błądzisz gdzieś w mroku, podobnie jak ja. Odnaleźliśmy się.
John Coffey milczał.
– Odnaleźliśmy się w mroku – powtórzyła. – Wstań, Hal, nie dajesz mi się ruszyć.
Hal wstał i patrzył z niedowierzaniem, jak Melinda odsuwa kołdrę.
– Melly… przecież nie możesz…
– Nie bądź głuptasem – powiedziała, wystawiając nogi z łóżka. – Oczywiście, że mogę. – Wygładziła nocną koszulę i wstała.
– Mój Boże – szepnął Hal. – Przenajświętszy Boże w niebiosach, patrzcie na nią.
Melinda podeszła do Johna Coffeya. Brutal odsunął się na bok z zafascynowanym wyrazem twarzy. Przy pierwszym kroku lekko powłóczyła nogą – faworyzowała po prostu prawą kosztem lewej – lecz potem i to minęło. Przypomniałem sobie, jak Brutal wręczył Delacroix kolorową szpulkę. “Rzuć ją, chcę zobaczyć, jak biegnie”, powiedział. Pan Dzwoneczek utykał wtedy, ale nazajutrz, w noc, kiedy Del przeszedł Milę, nic mu nie dolegało.
Melly wzięła Johna w ramiona i uściskała go. Coffey stał przez chwilę bez ruchu, pozwalając jej na to, a potem podniósł rękę i pogładził ją po głowie. Zrobił to z nieskończoną delikatnością. Jego twarz była ciągle szara. Sprawiał wrażenie ciężko chorego.
Po chwili Melly odsunęła się, ale nie odrywała od niego wzroku.
– Dziękuję – powiedziała.
– Nie ma za co, proszę pani.
Melly podeszła do Hala, który objął ją ramieniem.
– Paul…
To odezwał się Harry. Podniósł prawą dłoń i stukał palcem w tarczę zegarka. Zbliżała się trzecia. O wpół do piątej robiło się jasno. Jeśli chcieliśmy odwieźć Coffeya do Cold Mountain jeszcze przed brzaskiem, powinniśmy zaraz ruszać. A ja chciałem go odwieźć. Częściowo oczywiście dlatego, że im dłużej to trwało, tym mniejsze mieliśmy szansę na zrobienie tego niepostrzeżenie. Ale chciałem również, żeby czym prędzej znalazł się tam, gdzie mógłbym do niego bez problemów wezwać lekarza, gdyby okazało się to konieczne. Patrząc na niego, obawiałem się, że będzie to konieczne.
Mooresowie siedzieli na skraju łóżka, obejmując się ramionami. Chciałem poprosić Hala, żeby wyszedł ze mną do salonu na słówko, potem jednak zdałem sobie sprawę, że nie ruszy się teraz z miejsca, choćbym zaklinał go na wszystkie świętości. Być może zdołałby oderwać od niej na kilka sekund oczy, ale dopiero po wschodzie słońca, nie teraz.
– Musimy już jechać, Hal – powiedziałem.
Nie patrząc na mnie, pokiwał głową. Badał wzrokiem rumieńce na jej policzkach, naturalny owal jej warg, czarne nitki, które pojawiły się w jej włosach.
– W ogóle nas tu nie było, Hal.
– Co…?
– W ogóle nas tu nie było – powtórzyłem. – Porozmawiamy później, lecz teraz nie musisz wiedzieć nic więcej. W ogóle nas tu nie było.
– Dobrze, w porządku… – Spojrzał na mnie, co nie przyszło mu łatwo. – Wyprowadziliście go z bloku. Dacie radę wprowadzić go z powrotem?
– Chyba tak. Ale musimy już jechać.
– Skąd wiedziałeś, że on potrafi to zrobić? – zapytał, a potem potrząsnął głową, jakby zdał sobie sprawę, że nie pora teraz na to. – Paul… dziękuję ci.
– Nie dziękuj mnie – odparłem. – Podziękuj Johnowi.
Читать дальше