– Trzymaj ręce blisko siebie, duży – mruknął Harry. – Nie dotykaj drutów, jeśli nie chcesz się paskudnie poparzyć.
Po chwili stanęliśmy na poboczu drogi (wyglądaliśmy pewnie jak trzy pagórki otaczające potężną górę) i spojrzeliśmy na majaczące po drugiej stronie muru światła i wieże strażnicze zakładu karnego Cold Mountain. Wewnątrz jednej z nich zobaczyłem nawet niewyraźną sylwetkę chuchającego w dłonie strażnika, ale trwało to tylko chwilę; wychodzące na szosę okna wież były małe i niezbyt ważne. Mimo to musieliśmy zachowywać się bardzo, bardzo cicho. A gdyby nadjechał teraz jakiś samochód, groziły nam poważne kłopoty.
– Chodźmy – szepnąłem. – Ty prowadź, Harry.
Ruszyliśmy gęsiego północną stroną szosy: Harry, potem John Coffey i Brutal, na końcu ja. Pokonaliśmy pierwsze wzniesienie i zeszliśmy na dół. Po więzieniu została tylko jaśniejsza łuna nad szczytami drzew, ale Harry wcale nie zwalniał.
– Gdzieś zaparkował? – zapytał scenicznym szeptem Brutal, wydmuchując z ust małe obłoczki pary. – W Baltimore?
– Już niedaleko – odparł nerwowym i poirytowanym tonem Harry. – Nie gorączkuj się, Brutal.
Coffey, z tego, co widziałem, mógł tak maszerować do wschodu słońca, a może nawet do zachodu. Rozglądał się na wszystkie strony i wzdrygnął się – nie ze strachu, jestem tego pewien, lecz z radości – kiedy gdzieś w pobliżu zahukała sowa. Uświadomiłem sobie, że choć bał się ciemności w zamkniętym pomieszczeniu, na dworze wcale mu nie przeszkadzała. Sycił się nocą i ocierał o nią zmysły, tak jak mężczyzna ociera twarz o krągłości kobiecego biustu.
– Skręcamy tutaj – mruknął Harry.
Po prawej stronie od szosy odchodziła wąska, zarośnięta chwastami polna dróżka. Przeszliśmy nią kolejne ćwierć mili i Brutal otwierał już usta, żeby coś powiedzieć, kiedy Harry zatrzymał się, zszedł na lewo i zaczął odgarniać połamane sosnowe gałęzie. John i Brutal pomogli mu i nim zdążyłem się przyłączyć, z gęstwiny wyjrzała maska starej półciężarówki marki Farmall z wyłupiastymi oczyma odrutowanych reflektorów.
– Chciałem po prostu zachować maksymalne środki ostrożności – wyjaśnił gderliwym głosem Harry. – Dla ciebie to może być małe piwo, Brutus, aleja pochodzę z bardzo pobożnej rodziny. Moi kuzyni są tak cholernie świątobliwi, że chrześcijanie wyglądają przy nich jak lwy, i gdyby złapano mnie na tym, co tutaj robię…
– Nie ma sprawy – uspokoił go Brutal. – Jestem po prostu trochę podminowany.
– Ja też – odparł sztywno Harry. – Żeby tylko ten stary gruchot chciał od razu zaskoczyć.
Wciąż mrucząc pod nosem, obszedł dookoła maskę samochodu, a Brutal mrugnął do mnie okiem. Co się tyczy Coffeya, w ogóle nas nie zauważał. Przechylił w bok głowę i podziwiał gwiazdy rozrzucone po nieboskłonie.
– Jeśli chcesz, pojadę z nim z tyłu – zaproponował Brutal. Rozrusznik zajęczał krótko, niczym stary kundel stawiający ostrożnie łapy na szronie, a potem silnik zapalił. Harry dodał raz gazu i puścił go na wolne obroty. – Nie musimy tam obaj siedzieć.
– Siadaj z przodu – zadecydowałem. – Możesz z nim jechać, kiedy będziemy wracali. Pod warunkiem że nie przywiozą nas z powrotem naszą własną karetką.
– Nie mów takich rzeczy – odparł autentycznie zmartwiony, tak jakby po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jak poważne grożą nam konsekwencje. – Chryste Panie, Paul.
– Siadaj z przodu – powtórzyłem.
Posłuchał mnie. Potrząsnąłem kilka razy za rękę Johna Coffeya, żeby sprowadzić go z powrotem na ziemię, i obszedłem wraz z nim ciężarówkę. Jej skrzynia obudowana była po bokach żerdziami. Harry zarzucił na nie plandekę, która powinna zasłonić nas przed wzrokiem ludzi jadących z naprzeciwka, nie potrafił jednak nic poradzić na otwarty tył.
– Wskakuj na górę, duży – powiedziałem.
– Jedziemy na przejażdżkę?
– Zgadza się.
– To dobrze – stwierdził z uśmiechem, który był słodki i łagodny, być może dlatego, że nie towarzyszył mu zanadto skomplikowany proces myślowy. Wskoczyłem w ślad za nim na skrzynię, podszedłem do szoferki i stuknąłem w dach. Harry wrzucił pierwszy bieg i ciężarówka wytoczyła się, podskakując i kołysząc, z małego zagajnika, w którym była ukryta.
John Coffey stanął na szeroko rozstawionych nogach pośrodku skrzyni, zadzierając głowę do gwiazd, uśmiechając się szeroko i nie zwracając zupełnie uwagi na smagające go gałęzie.
– Niech pan spojrzy, szefie! – zawołał z entuzjazmem, wskazując czarne niebo. – To Cassie, dama w fotelu na biegunach!
Miał rację; widziałem ją w pasie gwiazd między ciemnymi drzewami. Tyle że kiedy wspomniał o damie w fotelu na biegunach, nie pomyślałem o Kasjopei; pomyślałem o Melindzie Moores.
– Widzę ją – odparłem i pociągnąłem go za rękaw. – Ale teraz musisz usiąść, dobrze?
Siadł, opierając się plecami o szoferkę i ani na chwilę nie spuszczając oczu z nocnego nieba. Na jego twarzy malował się wyraz bezgranicznego bezmyślnego szczęścia. Zielona Mila oddalała się z każdym obrotem łysych opon farmalla i przynajmniej na razie wyschły łzy, które wydawały się płynąć z jego oczu nieprzerwanym strumieniem.
Do domu Hala Mooresa w Chimney Ridge było dwadzieścia pięć mil i podróż rozklekotaną powolną ciężarówką Harry’ego Terwilligera zajęła nam ponad godzinę. Jazda była niesamowita i choć mam wrażenie, że zachowałem w pamięci każdą jej chwilę – każdy wybój, każdą dziurę i dwa groźne momenty, kiedy minęły nas jadące z naprzeciwka ciężarówki – nie sądzę, by udało mi się nawet w przybliżeniu opisać, jak się czułem, siedząc tam z tyłu razem z Johnem Coffeyem, opatulony niczym Indianin w stare koce, o które zadbał Harry.
Było to przede wszystkim uczucie zagubienia – głęboki i straszny ból, którego doznaje dziecko, uświadamiając sobie, że musiało zabłądzić, że znalazło się w całkiem obcej okolicy i nie wie, jak trafić do domu. Wybrałem się w środku nocy na przejażdżkę z więźniem – nie pierwszym lepszym więźniem, lecz kimś, kogo oskarżono o zamordowanie dwóch małych dziewczynek i skazano na śmierć. Gdyby nas złapano, moja wiara, że jest niewinny, nie miałaby najmniejszego znaczenia; trafilibyśmy na pewno do kryminału, a wraz z nami prawdopodobnie Dean Stanton.
Rzuciłem na szalę całe swoje życie z powodu jednej spartolonej egzekucji oraz wiary, że siedzący obok mnie przerośnięty gamoń jest być może w stanie coś zrobić z nie nadającym się do operacji guzem mózgu. Teraz jednak, obserwując gapiącego się na gwiazdy Johna Coffeya, zdałem sobie z przerażeniem sprawę, że wcale w to nie wierzę i nie wiem, czy kiedykolwiek wierzyłem; moja infekcja wydawała się tak samo odległa i nieistotna jak wszystkie bolesne i nieprzyjemne doznania, które odeszły w przeszłość (gdyby kobieta pamiętała, jak bardzo bolało ją urodzenie pierwszego dziecka, nigdy nie zdecydowałaby się na następne, powiedziała kiedyś moja matka). Co się tyczy Pana Dzwoneczka, czy nie było możliwe, a nawet prawdopodobne, że zbyt poważnie oceniliśmy obrażenia, jakie zadał mu Percy? Albo że John – który rzeczywiście obdarzony był pewnego rodzaju hipnotyczną siłą, co do tego nie było żadnych wątpliwości – zasugerował nam w jakiś sposób, że widzieliśmy coś, czego wcale nie widzieliśmy? Pozostawała jeszcze kwestia, jak zachowa się dyrektor. Tamtego dnia, gdy zaskoczyłem go w gabinecie, miałem do czynienia z zapłakanym roztrzęsionym starcem. Nie była to jednak jego prawdziwa twarz. Hal Moores był człowiekiem, który złamał kiedyś rękę obwiesiowi próbującemu go dźgnąć, człowiekiem, który zwrócił mi cynicznie uwagę, że jaja Delacroix ugotują się bez względu na to, kto wejdzie w skład zespołu egzekucyjnego. Czy sądziłem, że usunie się grzecznie na bok, wpuści do domu skazanego na śmierć mordercę i pozwoli mu dotykać swojej żony?
Читать дальше