– Kogo ja widzę? – mruknął. – Oberklawisz we własnej osobie. Wielki jak świnia i dwa razy od niej brzydszy. Z czego pan się tak cieszy, szefie Edgecombe? Żona obciągnęła panu druta tuż przed wyjściem z domu?
– Co u ciebie słychać, Kid? – zapytałem spokojnym tonem i w tym momencie naprawdę się rozpromienił. Spuścił nogi z pryczy, wstał i przeciągnął się.
– Niech mnie diabli! – zawołał. – Pierwszy raz zwrócił się pan do mnie jak trzeba! Co się z panem stało, szefie Edgecombe? Rozchorował się pan, czy uderzył w gaz?
Nie, nie rozchorowałem się. Byłem niedawno chory, ale zajął się mną John Coffey. Jego ręce zapomniały – jeśli w ogóle kiedykolwiek wiedziały – jak zawiązuje się sznurowadła, lecz znały inne sztuczki. Znały je bardzo dobrze.
– Jeśli chcesz być Billym Kidem zamiast Dzikim Billem, przyjacielu – powiedziałem – mnie nie sprawia to żadnej różnicy.
Wyraźnie się nadął jak jedna z tych paskudnych ryb, które żyją w rzekach Ameryki Południowej i potrafią prawie śmiertelnie ukłuć kolcami sterczącymi z boku i na grzbiecie. Podczas swojej pracy na Mili miałem do czynienia z wieloma niebezpiecznymi ludźmi, ale chyba nie zetknąłem się z kimś tak odrażającym jak William Wharton, który uważał się za wielkiego łotra, lecz jego więzienne wybryki ograniczały się w większości do sikania i plucia przez pręty celi. Do tej pory nie traktowaliśmy go z szacunkiem, na jaki, jego zdaniem, zasłużył, tej nocy jednak zależało mi na tym, żeby był uległy. Jeśli musiałem w tym celu posłużyć się pochlebstwem, mogłem mu z chęcią pokadzić.
– Mam wiele wspólnego z Kidem i lepiej w to uwierzcie. Nie trafiłem tutaj za kradzież landrynek z kiosku – oświadczył, dumny jak weteran francuskiej Legii Cudzoziemskiej, a nie jak facet zapuszkowany w celi oddalonej o siedemdziesiąt długich kroków od krzesła elektrycznego. – Gdzie jest mój obiad?
– Daj spokój, Kid, w raporcie piszą, że jadłeś obiad o wpół do szóstej. Kotlet mielony z sosem, kartofelkami i groszkiem. Tak łatwo mnie nie nabierzesz.
Roześmiał się głośno i usiadł z powrotem na pryczy.
– Więc włączcie radio. – Wymówił słowo “radio” tak, jak sobie wówczas żartowano, rymując je z “Daddy-O”. Ciekawe, jak wiele rzeczy człowiek pamięta z chwil, kiedy nerwy miał napięte niczym postronki.
– Może później, Kid – powiedziałem, po czym odsunąłem się od jego celi i spojrzałem w głąb korytarza. Brutal podszedł do drzwi izolatki i upewnił się, że są zamknięte na jeden zamiast na dwa zamki. Wiedziałem o tym, ponieważ sam wcześniej sprawdziłem. Chodziło nam o to, żeby później otworzyć je tak szybko, jak to możliwe. Tym razem nie czekało nas opróżnianie izolatki z rupieci, które nagromadziły się tam przez długie lata; zabraliśmy je, posortowaliśmy i umieściliśmy w innych miejscach wkrótce po tym, jak Wharton dołączył do naszej wesołej gromadki. Mieliśmy wrażenie, że pokój z miękkimi ścianami będzie jeszcze nieraz używany, przynajmniej dopóki Billy Kid nie przejdzie Zielonej Mili.
John Coffey, który o tej porze leżał już na ogół na pryczy ze zwisającymi nogami i odwróconą do ściany twarzą, przycupnął na skraju materaca ze splecionymi rękoma i obserwował Brutala z czujnością i skupieniem, które nie były dla niego typowe. Z oczu nie lały mu się łzy.
Brutal ruszył z powrotem korytarzem. Kiedy mijał po drodze celę Coffeya, rzucił na niego okiem i Coffey powiedział ni stąd, ni zowąd:
– Jasne, chciałbym się przejechać. – Tak jakby odpowiadał na jego pytanie.
Oczy Brutala spotkały się z moimi. On wie, zobaczyłem w nich. W jakiś sposób wie.
Wzruszyłem ramionami i rozłożyłem ręce. To było oczywiste.
Stary Tu-Tut odwiedził nas po raz ostatni tej nocy mniej więcej za kwadrans dziewiąta. Kupiliśmy od niego tyle wałówki, że promieniał ze szczęścia.
– Widzieliście może tę mysz, chłopcy? – zapytał.
Potrząsnęliśmy głowami.
– Może widział ją Przystojniak – mruknął Tu-Tut, wskazując ręką szopę, w której Percy Wetmore szorował podłogę, pisał raport albo zbijał po prostu bąki.
– Dlaczego tak się tym przejmujesz? To nie twój interes – powiedział Brutal. – A teraz zmykaj stąd, Tu-Tut. Zasmrodzisz nam cały blok.
Tu-Tut wykrzywił usta w wyjątkowo nieprzyjemnym uśmiechu, bezzębnym i wklęsłym, po czym pociągnął kilka razy nosem.
– To nie jest mój smród – stwierdził. – To smród Dela, który mówi wam “do widzenia”.
Rechocząc głośno, wytoczył swój wózek na podwórko. I toczył go jeszcze przez dziesięć lat – długo po moim odejściu, a także po zlikwidowaniu więzienia w Cold Mountain – sprzedając Moon Pies i oranżadę strażnikom i więźniom, których było na to stać. Czasami słyszę go w swoich snach, słyszę, jak powtarza, że smaży się, smaży jak indyk w brytfannie.
Po odejściu Tu-Tuta czas stanął w miejscu. Przez półtorej godziny słuchaliśmy radia. Wharton śmiał się do rozpuku z Freda Allena i Allen’s Alley , chociaż byłem pewien, że nie rozumiał połowy dowcipów. John Coffey siedział na skraju pryczy ze splecionymi rękoma, wpatrując się w tego z nas, który siedział akurat przy biurku. Widziałem mężczyzn, którzy czekali w ten sposób na dworcu na swój autobus.
Za kwadrans jedenasta z szopy wrócił Percy i wręczył mi raport, który nagryzmolił ołówkiem. Całą kartkę pokrywały paprochy po gumce.
– To tylko pierwszy szkic – wyjaśnił pośpiesznie widząc, jak strzepuję je kciukiem. – Potem go przepiszę. Co o tym sądzisz?
Co sądziłem? Moim zdaniem było to najbardziej bezczelne kłamstwo, z jakim zetknąłem się w swoim życiu. Powiedziałem mu jednak, że raport jest w porządku, i odszedł zadowolony.
Dean i Harry grali w karty, zbyt głośno rozmawiając, zbyt często kłócąc się o punktację i co parę sekund spoglądając na pełznące wskazówki zegara. Napięcie stawało się niemal namacalne. Jedynie Percy i Dziki Bill zdawali się go nie wyczuwać.
Kiedy minęło dziesięć minut po dwunastej, nie mogłem tego dłużej wytrzymać i dałem Deanowi znak głową. Wszedł do mojego gabinetu z butelką R. C. Coli, kupioną od Tu-Tuta i minutę później pojawił się z powrotem. Cola była teraz w blaszanym kubku, którego więzień nie mógł potłuc i porżnąć się potem okruchami.
Wziąłem go do ręki i rozejrzałem się dookoła. Harry, Dean i Brutal bacznie mnie obserwowali. Podobnie zresztą jak John Coffey. Ale nie Percy. Percy wrócił do szopy, gdzie tej nocy czuł się prawdopodobnie bezpieczniej. Powąchałem szybko napój i nie poczułem nic poza colą, która w tamtych czasach miała dziwny, lecz przyjemny zapach cynamonu.
Ruszyłem z nią do celi Whartona, który leżał na swojej pryczy. Nie zaczął się jeszcze masturbować, lecz wyhodował już pokaźnego fiuta w szortach i co jakiś czas trzepał go energicznie niczym kontrabasista szarpiący wyjątkowo grubą basową strunę.
– Kid – powiedziałem.
– Nie przeszkadzaj mi – mruknął.
– W porządku – zgodziłem się. – Przyniosłem ci colę za to, że przez cały wieczór zachowywałeś się, jak Pan Bóg przykazał… jeśli o to chodzi, pobiłeś chyba swój własny rekord… ale w takim razie sam ją wypiję.
Udałem, że chcę to zrobić, podnosząc do warg kubek (poobijany ze wszystkich stron przez wściekłych więźniów walących nim o pręty). Wharton zerwał się w okamgnieniu z pryczy, co wcale mnie nie zdziwiło. Mój podstęp nie był zbyt wyszukany; większość poważnych przestępców – ci, którzy odsiadują dożywocie, i ci, którym zaordynowano Starą Iskrówę – uwielbia łasować i Dziki Bill nie był w tym względzie wyjątkiem.
Читать дальше