Wiedziała na pewno, na sto procent, że kiedyś tu mieszkała.
Z piętrowego domu odpadły płaty farby, na drewnianych okiennicach widać było placki wyblakłej żółci. Widocznie kiedyś dom był pomalowany na wesoły żółty kolor.
Pamiętała. Jej babcia mieszkała kiedyś w tym domu. Sama go sobie pomalowała.
Podeszła do frontowej werandy, której podłoga zapadała się od starości i z zaniedbania. Casey szła powoli, uważając, stawiając pojedynczo stopy. Weranda miała daszek, który stanowił jaką taką osłonę przed deszczem, mimo że przeciekał.
Zaczerpnęła głęboko powietrza. To był ten dom. Chwyciła zardzewiałą klamkę. Pociągnęła drzwi z siatką przeciw owadom na bok, czekając na skrzypnięcie, którego się spodziewała, i znieruchomiała.
Nagle coś sobie przypomniała. Napełniło ją to tak silnym przerażeniem, że odwróciła się, by uciec.
* * *
Roland znieruchomiał. Wydawało mu się, że usłyszał jakiś hałas, ale wiedział, że nikt przy zdrowych zmysłach nie wychodziłby na dwór w taką pogodę.
Zaświecił latarką, szukając szczura, którego dostrzegł wcześniej. Niebyło go.
Zamajaczyły przed nim schody. Nie był pewny, czy wytrzymają, ale wiedział, że i tak zaryzykuje. Koniecznie chciał wejść na górę.
Nie raczył powiedzieć Verze, gdzie się wybiera. Nie było potrzeby, żeby wiedziała, a poza tym zadawała zbyt wiele pytań. Jedyny minus, pomyślał, gdy sprawdzał, czy najniższy stopień wytrzyma jego ciężar, był taki, że gdyby schody się pod nim zawaliły, leżałby tam, ażby umarł. Może powinien był powiedzieć Verze.
Nie mógł pojąć, co go opętało i kazało mu przyjść tu w taką pogodę, ale ten cholerny głos ciągle go prześladował, i w końcu posłuchał.
Jedna stopa, potem druga. Zatrzymał się na czwartym schodku i błysnął latarką. Jego ślady były wyraźnie widoczne na stopniach, na których leżała warstwa kurzu, szczurzych odchodów i brudu. Nie dbał o to. Jeszcze jeden stopień, potem następny. Skierował światło do góry. Zamknięte drzwi u szczytu schodów – to tu.
Porzucił myśl o zawróceniu. Wiedział, że czeka na niego tajemnica. Wiedział to od dziesięciu lat. Może wreszcie się dowie, co kryje się za tymi zamkniętymi drzwiami.
Pchnięciem otworzył drzwi i wtedy to usłyszał.
Krzyk?
Trzaskając drzwiami o ścianę, Roland usłyszał ten wrzask po raz drugi i poczuł, że włoski na karku mu się jeżą.
Popatrzył na łóżko, na zaplamiony materac w niebieskie i białe pasy.
Mój Boże, pomyślał, gdy przechodził przez pokój, czujny teraz, czekając na kolejny krzyk. Nawet nie zadali sobie trudu wyniesienia zakrwawionego materaca. Wielki pomarańczowo-brązowy krąg przy wezgłowiu po prawej stronie i kilka mniejszych plam nadal były widoczne. Inna rdzawa plama pokrywała całą lewą stronę, jakby coś albo kogoś przeciągnięto po materacu.
Jakiś hałas. Natężył słuch. Deszcz tłukł o dach i porywiste podmuchy wiatru przenikały przez okna, więc Roland nie był pewien, czy rzeczywiście coś usłyszał. Jego wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach.
Ile to już razy odgłosy wiatru brzmiały jak piskliwe wołanie kobiety? Nienawidził tego cienkiego zawodzenia. Przyszedł, żeby… prowadzić śledztwo i nie potrzebował dodatkowych atrakcji.
Przesunął snop światła po łóżku ostatni raz, a potem przeszedł przez pokój w kierunku szafy. Jedną ręką chwycił gałkę, w drugiej trzymając latarkę, i szarpnięciem otworzył drzwi.
Szafa była pusta.
Cóż, czego się, do diabła, spodziewałeś? Że wypadną na ciebie zwłoki Ronalda Edwardsa?
Obejrzał wnętrze szafy. Przesuwał palcami po powierzchni brudnej półki, aż dotknął szorstkiego materiału. Ściągnął z półki to coś i przekonał się, że to damska torebka albo torba podróżna. Zawiesił ją na ramieniu i znów zaczął chodzić po pokoju.
Pamiętał tamten wieczór, jakby to było wczoraj. Wrócił tu dopiero teraz. Nie miał wyboru. Wzdrygnął się pod wpływem poczucia winy, gdy próbował sobie przypomnieć, ile razy wcześniej się tu wybierał, ale nigdy nie doszedł.
Była wtedy taka przerażona. Do diabła, on też. Zrobił to, co mu kazano, i nie miał najmniejszych wątpliwości, że postąpił słusznie. Ale myślał tak tylko na początku. Przez te wszystkie lata mówił sobie, że był młody i przestraszony, ale tak naprawdę to po prostu nie miał wtedy jaj.
Ta scena nigdy do końca go nie przekonała. Nawet jego niedoświadczone wtedy oko widziało, że coś się nie zgadza…
Wrócił z nadzieją, że teraz się tego dowie.
Zrekonstruował w myślach tamten wieczór najlepiej, jak potrafił.
Casey była na korytarzu. Miała na sobie białą bawełnianą sukienkę, która uwydatniała jej figurę. Drżała. Przycupnęła w kącie, ściskając ramionami nogi i kwiląc. Zdjął kurtkę i ją okrył. Nie chciał, żeby ktokolwiek patrzył na nią, gdy jest w takim stanie. Pamiętał, jak wyglądała. Jakby życie z niej uszło.
Wszedł do pokoju i omal nie zwymiotował. Nigdy wcześniej nie widział tyle krwi. To był horror. Krew, zgęstniała od powietrza, ciekła po ścianie nad łóżkiem. Czerwone krople pokrywały cały nocny stolik. Różowa lampa z baleriną jarzyła się szkarłatnie. Nie wiedział, jaki kolor ma pościel, bo przemoczyła ją krew.
Potem zobaczył ciało, owinięte prześcieradłami. Kiedy odciągnął na bok przykrycie, zobaczył martwe oczy Ronalda Edwardsa.
Wtedy się zrzygał. Tam właśnie, na cholernym miejscu popełnienia przestępstwa, opróżnił żołądek ze wszystkiego, co do niego wepchnął tamtego dnia. Nic nie mógł na to poradzić.
A oni po prostu stali obok i na niego patrzyli.
Kiedy już oczyścił się, jak mógł najlepiej, chusteczką, trudno było odgrywać rolę wielkiego groźnego szeryfa.
Bentley o tym wiedział. I wykorzystał to.
Znów rozległ się ten hałas, wytrącając go z zamyślenia. Tym razem brzmiało to nie jak krzyk, ale jak kwilenie.
Roland wyszedł z pokoju, żeby jednak zbadać, co to za dźwięk.
Zbiegł schodami, po niepokoju o własne bezpieczeństwo nie zostało nawet śladu. Zatrzymał się, kiedy dotarł do najniższego stopnia.
– Pomocy!
Przebiegł przez pokój od frontu i otworzył drzwi prowadzące na werandę.
To była ona.
Krwawiła, ubranie przylegało do niej jak celofan. Krótkie, mokre od deszczu loki oklapły. Jęczała oparta o dom, nieświadoma jego obecności.
– Casey – szepnął, nie chcąc jej przestraszyć. Przekręciła głowę na bok i zobaczył, że jednak się zlękła.
Próbowała wstać.
– Już dobrze. Już dobrze, Casey. – Wyciągnął do niej rękę. Chwyciła ją i uniosła się do pozycji stojącej, wykorzystując jako podporę tylną ścianę werandy.
Okiennice waliły w spróchniałe drewno. Ulewny deszcz łomotał w daszek werandy. Rzucił szybkie spojrzenie w górę, mając nadzieję, że wiatr nie zerwie dachu. Kamienna ścieżka wiodąca do drzwi wejściowych dawno już została zalana i poziom wody szybko się podnosił. Żałował teraz, że przyszedł pieszo; wolałby mieć tutaj służbowy wóz z radiostacją i ogrzewaniem.
Przede wszystkim powinien zabrać Casey do środka i obejrzeć jej obrażenia. Delikatnie uniósł ją w ramionach i otworzył drzwi z siatką, potem pchnął je na bok. Obrzucił wzrokiem pokój. Nie było gdzie jej położyć. Bez namysłu wbiegł po schodach i wszedł do pokoju, którego widok zaledwie parę sekund wcześniej wywołał u niego dreszcze.
Ostrożnie ułożył ją na poplamionym materacu. Nadal jęczała i przewracała się z boku na bok. Widział po szklistości jej oczu, że nie ma pojęcia, co się dzieje.
Читать дальше