Obeszli zygzakiem całą wysepkę. Znaleźli jeszcze jeden dom, nie różniący się niczym od poprzednich. I nic więcej.
Tak więc cała „twierdza” składała się z czterech drewnianych budowli, garnizon zaś był kompletnie niedostrzegalny.
A jeśli shinobi porzucili swe gniazdo i O-Yumi tu nie ma? Na tę myśl Fandorinowi po raz pierwszy zrobiło się naprawdę straszno.
– Ikō! * - rzucił do Masy, i nie klucząc już dłużej, ruszył tam, gdzie wśród sosen szarzała pustka.
Dom Tamby Jedenastego jako jedyny otaczała z trzech stron polana. Z czwartej strony, jak już Fandorin wiedział, ziała przepaść.
Pozostawała nadzieja, że mieszkańcy złowrogiej wioski zebrali się u swego wodza (Twiggs powiadał, że u ninja zwał się on jōnin).
Przycisnąwszy się do szorstkiej ściany Erast Pietrowicz lustrował budowlę różniącą się od innych tylko rozmiarem. Niczego godnego uwagi w rezydencji wodza skradaczy nie było. Fandorin odczuł coś na kształt rozczarowania. Lecz, co najgorsze, i ów dom świecił, jak się zdaje, pustkami.
Czyżby wszystko na próżno?
Wicekonsul szybko przebiegł otwartą przestrzeń i wszedł po schodkach na wąską werandę, biegnącą wokół ścian. Masa ani na krok nie pozostawał w tyle.
Widząc, że sługa zrzuca obuwie, Erast Pietrowicz uczynił to samo: nie z japońskiej uprzejmości, ale dla uniknięcia hałasu.
Drzwi były lekko uchylone i Fandorin poświecił do wnętrza latarką. Zobaczył długi, nieoświetlony, wyłożony matami korytarz.
Masa nie tracił darmo czasu. Kapnął z dzbanuszka oliwą na zawiasy, pociągnął drzwi, a te otwarły się bez skrzypnięcia.
Tak, korytarz. Dość długi. Siedmioro jednakowych drzwi: troje z lewej, troje z prawej, jedne w głębi.
Odsunąwszy bezpiecznik rewolweru, Erast Pietrowicz bardzo powoli i płynnie otworzył pierwsze drzwi z prawej. Pusto. Żadnych mebli, tylko na podłodze tatami.
Drzwi naprzeciwko otworzył trochę szybciej. Znów nic. Nagi pokój, w poprzek przeciwległej ściany gruba prostokątna belka.
– Do diabła! – wymamrotał radca tytularny.
Dalej działał już szybko, bez wszelkich ostrożności. Szarpnął drzwi po prawej, zajrzał. Nisza w ścianie, jakiś zwój.
Drugie drzwi z lewej. Podłoga nie słomiana, ale z polerowanych desek, poza tym nic ciekawego.
Trzecie z prawej: chyba kaplica. W rogu buddyjski ołtarz, jakieś posążki, nie zapalona świeca.
Trzeci z lewej: nic, gołe ściany.
Nikogo, zupełnie nikogo! Pustka!
Ale jednak ktoś tu był, i to całkiem niedawno – jeszcze nie wywietrzała woń japońskiego fajkowego tytoniu.
Masa badał pomieszczenie, które zamiast tatami wyłożone było drewnem. Przysiadł w kucki, potarł gładką deskę i naraz, czymś zainteresowany, wszedł do wnętrza.
Wicekonsul chciał pójść w jego ślady, lecz zza ostatnich, siódmych drzwi, zamykających korytarz, dobiegł szelest, i Fandorin aż podskoczył. Aha! Tam ktoś jest!
Dźwięk był dziwny, nieco podobny do sennego oddechu, lecz wydawanego nie przez człowieka, tylko jakiegoś olbrzyma czy gigantyczne monstrum – tak był potężny i głęboki.
Niechby olbrzym, niechby i monstrum – Erastowi Pietrowiczowi było już wszystko jedno. Byle nie pustka, nie martwa cisza!
Doczekawszy, kiedy nieskończenie długi wydech zamrze, radca tytularny z trzaskiem rozwarł drzwi na boki i runął do środka.
Ledwie zdążył złapać za boczną balustradkę na samym skraju nawisłego nad przepaścią drewnianego mostka. Fandorina ze wszystkich stron okrążało Nic – noc, niebo, czeluść.
Znów dobiegł wydech niewidzialnego kolosa. To westchnął bezbrzeżny eter, kołysany lekkim wietrzykiem.
Pod nogami miał wicekonsul samą czerń, nad głową gwiazdy, wokoło -oświetlone księżycem szczyty gór, a w dali, między dwoma zboczami, światełka odległej równiny.
Drgnąwszy, Erast Pietrowicz cofnął się na korytarz.
Zatrzasnął drzwi donikąd i zawołał:
– Masa!
Żadnej odpowiedzi.
Zajrzał do pokoju o drewnianej podłodze. Sługi tam nie było.
– Masa! – krzyknął jeszcze raz z irytacją.
Czyżby służący wyszedł na zewnątrz? Gdyby był w domu, odpowiedziałby przecież.
No tak, wyszedł. Drzwi wejściowe, które radca tytularny zostawił otwarte, były teraz zamknięte.
Fandorin podszedł, pociągnął za klamkę. Klamka nie ustąpiła. Ki diabeł?
Szarpnął co siły – drzwi ani drgnęły. Zaklinowały się? Nic nie szkodzi, przebić japońską przegródkę nietrudno.
Zamachnąwszy się, wicekonsul uderzył pięścią w słomianą płaszczyznę i aż krzyknął z bólu. Wrażenie było takie, jakby palnął ręką w żelazo.
Z tyłu coś zgrzytnęło. Erast Pietrowicz odwrócił się i zobaczył, jak ze ściany wysuwa się jeszcze jedna przegródka, zamykając go w ciasnym kwadracie między dwoma pokojami, które (jak dostrzegł dopiero teraz) były także zamknięte.
„Pułapka” – przeleciało przez głowę radcy tytularnemu.
Szarpnął lewe drzwi – daremnie, prawe – to samo.
Zatrzasnęli go jak zwierza w klatce!
No, ale i zwierz ma kły. Fandorin wyciągnął swojego siedmiostrzałowego gerstala i obrócił się wokół osi własnej, pewien, że jedne z czworga drzwi za moment się otworzą i wyłoni się zza nich wróg. Wiedział nawet, jak ten wróg będzie wyglądał: w czarnym obcisłym stroju, w masce zakrywającej całą twarz, tak że widoczne są tylko oczy.
I rzeczywiście ujrzał czarnego człowieka bez twarzy, ale nie tam, gdzie się spodziewał. Patrząc na boki, radca tytularny zadarł głowę i zamarł. Na suficie tuż nad nim leżał (a jakże, wbrew wszelkim prawom fizyki, właśnie leżał) rozpostarty pajęczo ninja. Para roziskrzonych oczu w wycięciu między chustą a maską patrzyła wprost na wicekonsula.
Erast Pietrowicz uniósł rękę z rewolwerem, lecz kula uderzyła w deski – niewyobrażalnie szybkim ruchem shinobi wczepił się dyplomacie w lufę i zdążył zwrócić ją w bok. Chwyt człowieka – pająka był żelazny.
Naraz pod nogami Fandorina ustąpiła podłoga i radca tytularny, zamknąwszy oczy, runął w dół. Gerstal został przy tym w ręce ninja.
Erast Pietrowicz spadł miękko – całkiem jak na poduszki. Otworzył oczy, pewien, że znajdzie się w ciemności, lecz w piwnicy płonęła lampa.
Naprzeciwko ogłuszonego upadkiem Fandorina, skrzyżowawszy nogi, siedział suchutki staruszek. Kurzył długą fajkę z malutką główką.
Wypuścił błękitnawy obłoczek, powiedział:
- I wait and you come *.
Zmrużone oczka otwarły się szerzej, błysnęły upiornym ogniem niczym dwa rozżarzone węgle.
Drzewo, płomienie,
Węgiel, bieg czasu, diament.
Oraz karoca.
W przeciwieństwie do izb, jakie widział Fandorin w górze, piwnica wyglądała na zamieszkaną i na swój sposób nawet przytulną. Na podłodze istotnie rozrzucone były poduszki, na łąkowym stoliku parowała czarka herbaty a za plecami strasznego staruszka wisiał obraz – portret wojownika w rogatym hełmie, z łukiem w dłoniach i ściśniętą w zębach strzałą; oczy z groźnym błyskiem wlepione były w niebo.
Erast Pietrowicz przypomniał sobie legendę, jak wielki Momochi Tamba ustrzelił fałszywy księżyc, ale nie miał w tej chwili głowy do dawnych podań.
Rzucać się na wroga nie miało sensu – Fandorin całkiem dobrze pamiętał dwie poprzednie walki z jōninem, zakończone w jak najbardziej poniżający sposób. Wobec po stokroć silniejszego przeciwnika człowiek honoru ma tylko jedną broń: przytomność umysłu.
– Czemu porwałeś O-Yumi? – zapytał Erast Pietrowicz, ze wszystkich sił starając się nadać twarzy obojętność (po świeżym wstrząsie nie było to łatwe). Usiadłszy byle jak na podłodze, roztarł stłuczoną dłoń. Właz, przez który spadł, zatrzasnął się już. Nad głową żółcił się drewniany sufit.
Читать дальше